Richard Gould siedział na fotelu z przodu z pojedynczą dziurą od pocisku w białej koszuli. Wilgotny ślad wlotu kuli, prawie bezbarwny w jaskrawym świetle lądującego helikoptera, wyglądał jak rozetka przypięta do piersi dzielnego, ubogiego cywila, ubranego w swój jedyny garnitur. Dotknąłem jego dłoni i poczułem skórę, cieplejszą teraz niż za życia. Dostrzegłem wystrzępiony kołnierzyk i prymitywne ściegi, którymi próbował go naprawić.
Wziąłem go po raz ostatni za rękę i włożyłem ją do samochodu. Krew odpłynęła mu z twarzy i wyglądał o całe lata młodziej niż ten stroskany lekarz, którego znałem. Ale jego nierówne zęby były jak zdemaskowane oszustwo, tania stomatologia odsłonięta w najszczerszym grymasie. Richard Gould do samego końca ukrywał myśli, ale odsłaniał rany.
Siedział między dźwigniami układu sterowania dla inwalidy, drobne biodra wykręcił, próbując uniknąć kuli. Lewa ręka bawiła się dźwignią hamulca, a kolana uwięzły między metalowymi łącznikami pod kierownicą. Gdy umierał, jego ciało wygięło się, przyjmując rozpaczliwą geometrię odzwierciedlającą myśli, oddając doktora upośledzonym dzieciom i nastolatkom z zespołem Downa, jego prawdziwym towarzyszom.
Próbowałem spojrzeć mu w oczy, ale gapiłem się w kredowobiałą twarz, teraz równie bezbarwną i nietkniętą przez świat jak u autystycznego dziecka. Oczy utkwił w drżącym wskaźniku obrotów. Zdałem sobie sprawę, że silnik saaba jest włączony, a spaliny rozpędził helikopter. Odciągnąłem rękę Goulda od stacyjki i wyłączyłem silnik, jakbym wyłączał respirator na oddziale intensywnej opieki medycznej.
Garaż wypełniony był ciężkim łopotem śmigła helikoptera. Ogłuszony hukiem podniosłem wzrok i spojrzałem na wysokiego mężczyznę w motocyklowych skórach, stojącego między samochodem a pojemnikami na śmieci. Jego twarz ukryta była za przyłbicą hełmu, jak za oknem poprzecinanym obracającymi się cieniami, które teraz, gdy helikopter wylądował, przesuwały się wolniej. Mężczyzna miał koloratkę, i jakoś uznałem, że przyjechał na harleyu, żeby udzielić ostatniego namaszczenia zmarłej parze.
W ręku trzymał ciężki krucyfiks, wyrzeźbiony z czarnego, wypolerowanego kamienia, wyciągał go do mnie, jakby to stanowiło jakieś wyjaśnienie śmierci tych dwojga. Potem światło helikoptera znikło z garażu, żeby paść na okna parteru i zobaczyłem, że krucyfiks był pistoletem automatycznym.
– Dexter! – odstąpiłem od Goulda i obszedłem samochód. – Znalazłeś pistolet? Myślę, że się zastrzelili. Albo…
Twarz Dextera wyłoniła się z półcienia, blada jak ból, tak pozbawiona wyrazu, że byłem pewien, jak spędził ostatnie miesiące: pozbywał się wszelkich uczuć, koncentrując umysł na jedynym zadaniu, które sobie postawił. Patrzył na mnie łagodnie, ledwie świadom obecności ciał Goulda i Very Blackburn, potem jego wzrok zwrócił się ku helikopterowi, który widzieliśmy przez świetliki. Celując we mnie z pistoletu, obserwował światło w ten sam sposób, jak Gould patrzył na słońce przez gałęzie drzew w parku.
– Uciekaj stąd, Stephen. – Próbowałem zejść z linii strzału. – Uciekaj. Policjanci są uzbrojeni…
Pastor zatrzymał się, sprawdził twardość cementowej podłogi okutym czubkiem buta, nasłuchiwał cichnącego silnika helikoptera i krzyków ochrony. Podniósł przyłbicę i przeszedł wokół samochodu z pistoletem w dłoni. Wiedziałem, że zawsze widział we mnie głównego wspólnika Goulda, że chce mnie zastrzelić. Cofnąłem się do wozu i otworzyłem drzwi, gotów dołączyć do Goulda leżącego na dźwigniach.
Ale Dexter wcisnął mi pistolet w rękę. Dotarł do mnie ostry zapach jego ubrania, ten sam odór strachu, który czułem na własnej skórze po podpaleniu Filmoteki Narodowej. Chwyciłem pistolet, zaskoczony ciepłem metalu, który zdawał się pulsować jak serce. Kiedy podniosłem wzrok, Dexter wycofał się już w cień za pojemnikami na śmieci. Wyszedł przez stalowe drzwi służbowe prowadzące do kotłowni i mieszkania dozorcy. Wskazał na mnie ręką, jak instruktor na strzelnicy, zachęcający nowicjusza, zamknął drzwi za sobą i oddalił się, niknąc w innym czasie i przestrzeni. Zadanie, które wyznaczył sobie wiele miesięcy temu, na Heathrow, wreszcie zostało wypełnione.
Czekałem przy samochodzie z pistoletem w dłoni, patrząc, jak wszelki wyraz niknie z twarzy Goulda. Pozbywałem się wspomnień o młodym lekarzu, patrzącym surowo na niewytłumaczalny świat, ale myślałem o Stephenie Dexterze, o tych kilku sekundach, kiedy podnosił przyłbicę. Zobaczyłem wtedy gniew i przekonanie, że wrócił do powołania, od którego odszedł pod biczami oprawców, a potem szukał go w osiedlu na zachodzie Londynu, zachęcany do tego przez przepełnionego poczuciem winy pozbawionego praw do wykonywania zawodu lekarza.
Pierwsi policjanci wkraczali do garażu. Inspektor dał znak dwóm uzbrojonym funkcjonariuszom, a oni wycelowali broń w moją pierś. Krzyknął coś do mnie, ale jego głos utonął w dźwięku klaksonów naciskanych przez mieszkańców, zniecierpliwionych, że jeszcze nie mogą wrócić do domów.
Potem przysadzisty mężczyzna w policyjnym mundurze polowym wyprzedził ich i podszedł do saaba, jego płowe włosy powiewały w prądzie powietrza wytworzonym przez helikopter.
– Pan Markham? Wezmę to… – Major Tulloch schwycił mnie za ramię poplamioną tytoniem dłonią i popchnął mnie na samochód. – Lepiej pan strzela, niż myślałem…
Oddałem mu pistolet i wskazałem na Richarda Goulda, rozciągniętego między manetkami jak pilot po wypadku.
– Chciał zabić moją żonę. I ministra spraw wewnętrznych.
– Rozumiem. – Major Tulloch obrzucił mnie wzrokiem od stóp do głów, jak zwykle nieporuszony i pełen dystansu. Zajrzał do saaba i sprawdził ciała, czy nie ma przy nich jakiejś broni, a potem pobieżnie poszukał pulsu.
Policjanci wypełnili teraz piwnicę, ekipa kryminalistyczna rozkładała swój sprzęt i aparaty fotograficzne, taśmy, białe kitle. Sally czekała przy drzwiach przeciwpożarowych, twarz miała spiętą, a włosy wzburzone, ale postanowiła stać o własnych siłach. Obok niej tkwił wyczekująco Henry Kendall, kiwał głową do milczącego sierżanta, wśród tylu uzbrojonych policjantów wyglądał nieomal beztrosko. Wziął Sally za ramię, chcąc ją uspokoić, ale ona odepchnęła go i poszła w moją stronę. Dzielnie uśmiechnęła się, mimo całego zgiełku, i zrobiła gest mokrym laptopem, który zabrała z mieszkania. Patrzyłem na nią z dumą i wiedziałem, że wszystko będzie dobrze.
Major Tulloch rzucał zwięzłe zdania w krótkofalówkę. Identyfikacja została dokonana. Oddając mnie pod opiekę inspektora, powiedział:
– Panie Markham, zbyt wiele pan ryzykował. Niech pan choć raz spróbuje pożyć spokojnie…
Na zewnątrz powietrze wypełniał hałaśliwy karnawał głośniejszy od silników helikoptera, ryczące klaksony mieszczan wracających do Chelsea Marina.
35. Słońce bez cieni
Zegary zatrzymały się, czekały, aż czas je dogoni. Kalendarze przewinęły się wstecz, do spokojniejszych miesięcy przed tym latem. Sally i ja podjęliśmy znowu ciche życie w St John’s Wood, a mieszkańcy Chelsea Marina wracali do osiedla. W ciągu tygodnia jedna trzecia mieszkańców zajęła swoje stare domy, a po dwóch miesiącach przybyli prawie wszyscy. Rady Kensington i Chelsea, obawiając się skutków, jakie rewolucja społeczna mogłaby wywrzeć na cenach nieruchomości, skierowały armię robotników do osiedla. Odholowali spalone samochody, wyasfaltowali ulice i naprawili uszkodzone domy. Nieliczni turyści i historycy społeczni stwierdzili, że nic się nie zmieniło.