5. Starcie w Olympii
Wszyscy wokół mnie byli spokojni – to pewny znak, że nadszedł moment kryzysu. Rozgrzani przybyciem ekip telewizyjnych demonstranci stali się stanowczy, świadomość, że większa publiczność podzieli ich oburzenie, dodała im pewności siebie. Powiewali ręcznie wypisanymi afiszami i dobrodusznie szydzili z gości wchodzących na wystawę w Olympii. Policja wyglądała na znudzoną, co też zazwyczaj stanowi znak, że za chwilę użyje siły. Mieli już dość tego bezcelowego protestu jednej grupy miłośników kotów przeciwko drugiej grupie.
Spleciony ramionami z dwiema starszymi kobietami z Wimbledonu stałem w pierwszym szeregu demonstrantów na Hammersmith Road.
Gdy zatrzymano ruch, rzuciliśmy się w stronę obserwującej nas policji przez pas autostrady. Młoda kobieta idąca za mną trzymała w górze transparent.
Szansa dla kotów? Powstrzymać sztuczną hodowlę!
Odchyliłem się do tyłu, usiłując powstrzymać moje partnerki z Wimbledonu przed kolizją z grupą posterunkowych. Dwa miesiące po pogrzebie Laury byłem już weteranem kilkunastu zadym. Wiedziałem, że choć trudno jest odczytać zmiany w psychologii tłumu, nastroje policji są wprost niemożliwe do przewidzenia. W ciągu kilku sekund po odjeździe furgonetki z radiostacją albo po przybyciu wyższego rangą oficera, przyjazne przekomarzanie może się przerodzić w otwartą wrogość. Po gradzie skrycie zadawanych ciosów wycofamy się, zostawiając na chodniku paru siwowłosych mężczyzn z połamanymi afiszami i krwawiącymi nosami.
– Kocur, kocur, kocur… psik, psik, psik!
Znów przebiegliśmy przez jezdnię, pięści zabębniły po dachu taksówki wiozącej następnych gości na wystawę kotów. Gdy dotarliśmy do linii opryskliwych posterunkowych, znów zarejestrowałem, jak wielcy są policjanci, gdy się do nich podejdzie, i jak chętnie interpretują każde zachowanie jako zagrożenie. Wypchnięty naprzód z wiru demonstrantów, otarłem się o małą policjantkę, która wydawała się jeszcze mniejsza w porównaniu ze swymi potężnymi kolegami. Patrzyła przez moje ramię, zupełnie nie bojąc się krzyczącego tłumu. Niemal nie zmieniając postawy, kopnęła mnie dwukrotnie w prawą goleń.
– Pan Markham? Dobrze się pan czuje? Proszę się o mnie oprzeć…
Młoda kobieta z Szansą dla kotów złapała mnie w pół. Skulony w tłumie demonstrantów i policji zacząłem się wycofywać przez Hammersmith Road, kulejąc i skacząc na jednej nodze.
– To było złośliwe. Wcale jej pan nie sprowokował. Panie Markham, może pan oddychać?
Miła i uczuciowa Angela była programistką z Kingston, zamężną matką z dwojgiem dzieci. Dobraliśmy się wkrótce po przybyciu pod Olympic, kupiliśmy bilety i dokonaliśmy zwiadu na wielkim pokazie kotów, z pięciuset wystawcami i tłumem najbardziej rozpieszczonych zwierzątek domowych.
Chwyciłem ją za rękę i usiadłem na schodkach przed wejściem do kamienicy. Podwinąłem spodnie i dotknąłem wielkiego, podbiegniętego krwiaka, który już zaczął wzbierać.
– Spróbuję się przejść. Chyba… – wskazałem na policjantkę, która teraz skrzętnie kierowała ruchem, przepuszczając sznury oczekujących na przejazd samochodów w stronę Kensington i Hammersmith Broadway. – Była złośliwa. Boję się pomyśleć o tym, jaka jest w łóżku.
– Okropna. Niech pan da spokój. – Angela patrzyła przez ulicę przymrużonymi oczami z całym moralnym oburzeniem, na jaki stać mieszkankę przedmieść. Dwie godziny wcześniej, gdy chodziliśmy po terenie wystawy, byłem pod wrażeniem jej niezłomnego oddania dobru tych luksusowych zwierzątek domowych. Wiece protestacyjne, w których ostatnio uczestniczyłem, przeciwko globalizacji, broni atomowej i Bankowi Światowemu, były wprawdzie burzliwe, ale dobrze przemyślane. W przeciwieństwie do nich, ta demonstracja, skierowana przeciwko wystawie kotów w Olympii, wydawała się ujmująco donkiszotowska w swoim oderwaniu od rzeczywistości. Próbowałem zwrócić na to uwagę Angeli, gdy szliśmy wzdłuż rzędu klatek.
– Angelo, one wyglądają na takie szczęśliwe… – wskazywałem na przepiękne okazy – persy, koraty, niebieskie rosyjskie, birmańskie i krótkowłose, drzemiące na nieskazitelnym sianku, z puchatymi futrami błyszczącymi od szamponów i kosmetyków. – Są tak wspaniale utrzymane. Próbujemy uratować je przed niebem.
Angela nie zmieniła kroku.
– Skąd wiesz?
– Po prostu na nie popatrz. – Zatrzymaliśmy się przed rzędem abisyńczyków tak głęboko zanurzonych w luksusie bycia sobą, że ledwie raczyły zauważać tłumy wielbicieli. – Chyba nie są nieszczęśliwe. Chodziłyby w kółko i próbowałyby się uwolnić z klatek.
– Zostały oszołomione narkotykami. – Brwi Angeli ściągnęły się. – Panie Markham, żadne żywe stworzenie nie powinno być trzymane w klatce. To nie jest wystawa kotów. To jest obóz koncentracyjny.
– I tak są wspaniałe.
– Hoduje sieje dla śmierci, nie dla życia. Reszta miotu jest topiona przy urodzeniu. To szkodliwy eksperyment eugeniczny w rodzaju tych, które przeprowadzał doktor Mengele. Proszę o tym pomyśleć, panie Markham.
– Myślę, Angelo…
Zakończyliśmy obchód górnej galerii. Angela zanotowała, gdzie są wyjścia, stare windy i schody, drogi ewakuacji przeciwpożarowej i kamery ochrony. Parter zdominowany był przez stoiska producentów, wystawy różnych specyfików dla kotów, zabawek i drabinek do wspinania, kosmetyków i przyborów do czesania. Każda ziemska przyjemność, której kot mógłby doświadczyć, była tu bogato reprezentowana.
Ale logika nie jest najmocniejszą stroną ruchów protestacyjnych, co odkryłem w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Następnego dnia po pogrzebie Laury zacząłem przeglądać czasopisma z wykazami organizacji i strony internetowe w poszukiwaniu szczegółów, dotyczących co radykalniejszych wieców, które mogły mnie doprowadzić do skrajnych ugrupowań, lubujących się w stosowaniu przemocy. Jedna z tych fanatycznych sekt, sfrustrowana niepowodzeniem w przebijaniu miękkiego podbrzusza mieszczańskiego życia, mogła podłożyć bombę na Heathrow.
Postanowiłem nie kontaktować się z majorem Tullochem i z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych. Na pewno mieli własne sprawy i zamach na Heathrow spisali już na straty, skoro nie służył ich celom. Policja, powiedział mi Henry Kendall, poczyniła niewielkie postępy w dochodzeniu. Nie brali już pod uwagę upchniętej w ubikacji niedaleko terminalu numer 2 torby podróżnej z kasetą magnetofonową. Mętne groźby, dotyczące turystyki do krajów Trzeciego Świata, były wytworem umysłu jakiegoś turysty z plecakiem, wracającego z Goa albo Katmandu, z głową w oparach trawki czy amfetaminy.
Ekipy kryminalistyczne przesiały każdy kawałek szkła, metalu i plastiku. Co ciekawe, nie znaleźli ani śladu detonatora ciśnieniowego, nastawionego na wybuch, gdy samolot znajduje się w powietrzu. Bomba była prostym urządzeniem zaopatrzonym w detonator kwasowy, prawdopodobnie nastawiony nie dłużej niż na pięć minut przed wybuchem. Śmierć, nie tylko Laury, była bezsensowna, ale zabójca też musiał się znajdować w tłumie uciekających, których widzieliśmy w telewizji.
Ruchy protestacyjne, zdrowe i obłąkane, rozsądne i absurdalne, dotyczyły prawie każdego aspektu życia w Londynie, organizowały ogromną sieć demonstracji, kanalizujących rozpaczliwą potrzebę nadania światu sensu. Mało było ludzkich działań, które nie stanowiłyby celu zatroskanych grupek, gotowych poświęcać weekendy na pikietowanie laboratoriów, banków i magazynów paliwa jądrowego, wydeptywać błotniste uliczki w obronie borsuczych nor, kłaść się na autostradach, żeby powstrzymać naturalnego wroga wszelkich demonstrantów, silnik spalinowy.