Te grupy, dalekie od radykalizmu, stanowiły teraz część obywatelskiej tradycji kraju, wraz z paradnym przejazdem Lorda Majora Londynu, tygodniem na wyścigach w Ascot i regatami w Henley. Czasami, gdy przyłączałem się do demonstracji przeciwko doświadczeniom na zwierzętach albo zadłużeniu Trzeciego Świata, czułem, że rodzi się jakaś prymitywna religia, jakaś wiara szukająca bożka, którego będzie można czcić. Różne stowarzyszenia włóczyły się po ulicach, łaknąc charyzmatycznej postaci, która wcześniej czy później wyłoni się z gąszczu podmiejskich pasaży handlowych, i węsząc, czy nie zawieje skądś obiecujący wiatr szaleństwa i łatwowierności.
Sally była moim pracownikiem terenowym, wyszukiwała w sieci informacje o planowanych wiecach protestacyjnych. Była bardzo chętna do pomocy. Śmierć Laury wstrząsnęła nami obojgiem. Sally przeżyła to bardziej, niż myślałem. Znów korzystając z lasek, chodziła po domu z tą samą determinacją, którą okazała na oddziale fizjoterapii w St Mary, gdzie zacząłem zabiegać o jej względy. Wróciła do czasów, gdy miała obsesję na tle Fridy Kahlo i wypadków tramwajowych, których ofiarą padły. Musiałem rozwiązać zagadkę śmierci Laury choćby ze względu na dobro Sally.
Z zaplecza hal, zza barykad na mityngach, obserwowałem rzędy zaciętych twarzy, szukając prawdziwie zaburzonego umysłu, obłąkanego samotnika gotowego zrealizować swój sen o przemocy. Ale większość demonstrantów to byli dobroduszni członkowie klas średnich – zrównoważeni studenci, zawodowi opiekunowie medyczni, wdowy po lekarzach i babcie z kursów Uniwersytetu Otwartego. Jakieś uszczypnięcie sumienia, jakieś od dawna uśpione zasady, wypchnęły ich na chłód i deszcz.
Jedynymi przerażającymi ludźmi, z którymi się zetknąłem, byli policjanci i ekipy telewizyjne. Policjanci byli ponurzy i nieprzewidywalni, paranoicznie czuli na jakiekolwiek naruszenie ich autorytetu. Reporterzy telewizyjni, nie gorzej od prowokatorów, niezmiennie usiłowali skierować pokojowy protest w stronę zamieszek. Neutralność była najbardziej konfrontacyjną postawą, a Angela, gospodyni domowa z Kingston i miłośniczka kotów, przedstawicielką najbardziej radykalnego nurtu politycznej przemocy.
Gdy tak siedziałem na schodkach, wyjęła z kurtki antyseptyczny atomizer i opatrunek. Oczyściła ranę i rozpyliła szczypiące opary. Przez cały czas złym okiem patrzyła na policjantkę, która teraz groziła aresztowaniem dwóm rowerzystom, bo zatrzymali się, żeby obejrzeć demonstrację.
– Lepiej? – Angela zgięła mi nogę w kolanie. – Musisz jak najszybciej pójść do lekarza.
– Czuję się świetnie. Powinienem wnieść skargę, ale nie widziałem, jak mnie kopała.
– Tego nigdy się nie widzi.
Popatrzyłam na jej zestaw pierwszej pomocy.
– Spodziewałaś się kłopotów?
– Oczywiście. Wszyscy bardzo im współczuli.
– Kotom?
– One są więźniami politycznymi. Gdy ktoś zaczyna eksperymentować na zwierzętach, w następnej kolejności pójdą ludzie. – Uśmiechnęła się z zaskakującą słodyczą i pocałowała mnie w czoło: medal dany na polu bitwy dzielnemu żołnierzowi. Pomachała mi ręką i pozwoliła zająć się własnymi sprawami.
Ujęty jej ciepłem, patrzyłem, jak protestujący przegrupowali się i dokonali drugiej próby zablokowania wejścia na teren wystawy i do kas biletowych. Afisze wzniosły się do góry, a wraz z nimi kij z klatką, w której siedział nadziewany kot z marcepanu z łapami skutymi za prętami klatki. Strumień żółtego plastikowego konfetti obsypał policjantkę i spłynął jej po kurtce mundurowej. Strząsnęła lepkie nitki z podbródka, podeszła do grupy demonstrantów i próbowała odebrać puszkę z aerozolem młodemu człowiekowi w masce tygrysa.
Wywiązała się nieczysta walka, blokująca ruch na Hammersmith Road. Była to seria starć, połączonych z bieganiną, po których kilkunastu ogłuszonych demonstrantów w średnim wieku usiadło przy kołach znieruchomiałych taksówek. Ale ja patrzyłem, jak Angela przechodzi przez jezdnię z rękami schowanymi głęboko w kieszeniach kurtki. Zignorowała demonstrantów szarpiących się z policją i wzięła pod rękę mężczyznę z kucykiem, który zszedł z chodnika, żeby do niej dołączyć.
Wstałem i przepchnąłem się w kierunku hali wystawowej między wystraszonymi turystami i ciekawskimi przechodniami kręcącymi się po jezdni. Angela i jej towarzysz z kucykiem przeszli przez foyer, obejmując się w pasie rękami, jak kochankowie zatopieni we własnym świecie.
Szedłem za nimi obok kasy biletowej, kiedy usłyszałem głośny huk w hali wystawowej. Wystraszeni podmuchem i echem trzaskających drzwi, zwiedzający wzdrygnęli się i zaczęli się chować jeden za drugiego. Druga detonacja rozległa się na górnej galerii, rozświetlając lustra starych wind. Starsza para przede mną potknęła się i wpadła w piramidę ozdobnych obróżek przeciw pchłom, zrzucając na podłogę migotliwą kaskadę towaru.
Na głównym terenie wystawowym, między klatkami, odbywała się gwałtowna walka. Angela i mężczyzna z kucykiem przepychali się między biegnącymi w popłochu hodowcami i wyłamywali drzwi klatek. Zrozumiałem, że grupa bojowa czekała, aż policja zajmie się zamieszaniem na Hammersmith Road, by mieć czas na przeprowadzenie akcji.
Pokuśtykałem za Angela, wiedząc, że nie da sobie rady z rozwścieczonymi hodowcami. W tłumie wyprzedzili mnie sierżant policji i dwóch posterunkowych. Schowali głowy w ramionach na odgłos trzeciego wybuchu w pawilonie wypełnionym wyściełanymi koszykami.
Wielki kot, pięknie utrzymany maine coon, przemykał w naszą stronę. Zatrzymał się, żeby odnaleźć kierunek w lesie ludzkich nóg, wyrastającym z podłogi, i czmychnął między buciorami sierżanta. Widok wyzwolonego zwierzęcia rozjuszył ich. Jeden z policjantów wpadł na mnie, odepchnął i pobiegł za Angela. Jej towarzysz z kucykiem wymachiwał puszką z gazem łzawiącym, trzymając w szachu półkole hodowców, podczas gdy Angela cążkami przecinała kłódki przy klatkach.
Sierżant odepchnął kolegę Angeli, wybił jej cążki z ręki i złapał ją od tyłu za ramiona. Uniósł w powietrze jak dziecko i rzucił sobie pod nogi, w trociny. Podniósł ją i znów chciał cisnąć małą oszołomioną kobietę o cementową podłogę. Podbiegłem i schwyciłem go za ramię.
W niecałą minutę później leżałem na podłodze z twarzą w trocinach i rękami skutymi od tyłu. Rozzłoszczeni hodowcy złośliwie kopali mnie, zakrzykując moje wołania, że wystąpiłem w obronie gospodyni domowej z Kingston, miłośniczki kotów i matki dwojga dzieci.
Przeturlałem się na plecy. Na Hammersmith Road wyły syreny, a głośniki w Olympii nawoływały gości do zachowania pokoju. Protest skończył się, resztki kordytowych oparów z petard unosiły się pod lampami. Hodowcy porządkowali klatki i pocieszali nastroszonych ulubieńców, sprzedawczyni odbudowywała piramidę obróżek przeciwpchelnych. Angela i mężczyzna z kucykiem uciekli, ale policja taszczyła kilku skutych demonstrantów w stronę wyjścia.
Dwóch funkcjonariuszy policji podniosło mnie i postawiło na nogi. Młodszy z nich, czarnoskóry, zakłopotany menażerią kotów i zainteresowaniem ludzi, strzepywał kurz z mojego ubrania. Czekał, aż nabiorę tchu, mimo poobijanych żeber.
– Ma pan coś przeciwko kotom? – zapytał.
– Tylko przeciwko klatkom.
– Niedobrze. Idzie pan do klatki.
Odetchnąłem głęboko, patrząc na światła nad głową. Uświadomiłem sobie, że zapach kordytu zastąpiła inna woń. Gdy wybuchły petardy, tysiąc wystraszonych zwierząt połączył się we wspólnym akcie paniki i wystawę wypełnił gęsty smród kociej uryny.
6. Ratunek
Głębszy zapach, woń winnych i niemytych, zawisł nad sądem pokoju w Hammersmith Grove. Czekałem z tyłu, na miejscach dla publiczności, próbując dosłyszeć, jaki wyrok zapadł w sprawie matki trojga dzieci, oskarżonej o zakłócanie spokoju przed Królewskim Klubem Tenisowym. Była załamaną kobieciną po czterdziestce, ledwie piśmienną, rozpaczliwie potrzebującą terapii. Jej bełkotliwe błagania tonęły w nieustannym szumie sądu, gdzie adwokaci, oskarżeni, funkcjonariusze policji, woźni i świadkowie krążyli bez przerwy między przejściami, jak w powieściach Lewisa Carrolla. To, co ferowano, nie było sprawiedliwością, ale serią wyświechtanych kompromisów z losem, jakby gwizdkami znękanego sędziego podczas chaotycznego meczu piłki nożnej.