Kopczyki zmieniły się w pofalowane wzniesienia, \v końcu wjechaliśmy w pamiętny z pierwszego rekonesansu obszar nadmorskich wydm. Kilkadziesiąt metrów dalej zaczynały się pierwsze zbocza i piaszczyste siodełka.
Nagle, w najbliższym z nich, ujrzeliśmy błyszczący czerwonawym światłem fragment kanału. Gus ostro ściągnął stery. Polot zakołysał gwałtownie i znieruchomiał.
— Światłowód — bąknął Guskin, jakby do siebie.
Myślałem o tym samym. Wydawało się niedorzecznością instalowanie światłowodu w przestrzeni tak równej, że wszystkie jej zakamarki można pokryć jednolitą siecią informacyjną za pośrednictwem najprostszego lasera. Teraz zmieniłem zdanie. Po pierwsze, ziemskie kryteria są w kosmosie równie przydatne, jak na przykład kioski z pietruszka i pieczarkami. Po drugie, polot, hamując, przebył jeszcze kilka mętów. Dość aby odsłonić przed naszymi oczami kotlinkę za najbliższymi wzgórzami. Jej północny stok płonął, trafiony wąską jak klinga strugą światła. Biła z urwanego u stóp przeciwległego zbocza przewodu, wzdłuż którego przyjechaliśmy tutaj.
Rozejrzałem się.
Z prawej strony, mniej więcej na wysokości polota, przebiegała granica widoczności kanału. W pewnym miejscu lśniąca pokrywa wydymała się nagle i rozbiegała urwanymi, postrzępionymi krawędziami. Zwisały z nich ostre, rozczapierzone zadry, jakby rozprutego metalu. Wszystko to było matowe, czarne.
Grunt pokrywała warstwa świeżego kopciu. Głęboka, tłusta czerń łagodziła nieco kończyste, zastygłe w wybuchu warstwy płytkich skał, wydarte na przestrzeni kilkunastu metrów z naturalnego leża.
Teraz dopiero zrozumiałem, że stoimy przed tym samym wzgórzem, do którego dotarliśmy wczoraj, jadąc brzegiem oceanu. Stąd spędził nas widok wędrującego skrawka gruntu, kilkanaście sekund przed eksplozją.
W tej samej chwili ujrzałem wśród poczerniałych złomów skalnych i usypisk coś, co przykuło moją uwagę. Wskazałem to Gusowi, który bez słowa ujął stery.
Nie mogliśmy jechać na wprost. Nie, żeby wyrwa miała być przeszkodą dla polota. Ale przecięlibyśmy nić światła, bijącą z zerwanego kanału. Tego nie wolno było zrobić.
Szerokim łukiem, omijając dwie czy trzy wydmy leżące bezpośrednio za pogorzeliskiem dotarliśmy do niego z przeciwnej strony.
— A więc to tak… — mruknął Guskin. Nie obdarzył mnie nawet przelotnym spojrzeniem.
Leżące u naszych stóp strzępy, to było wszystko, co zostało z żywej istoty. Nie człowieka. Nawet nie zwierzęcia w ziemskim rozumieniu tego słowa. Ale to przestaje być ważne w rejonach obcych gwiazd.
Wyprawiliśmy automaty. Milcząc, obserwowaliśmy ostrożne, jakby niechętne ruchy pająkowatych wysięgników.
Posterunek. Połączony z górską bazą światłowodem. Nic, jak światło, nie przewodzi informacji.
Posterunek, z którego pozostała okopcona wyrwa w macierzystej skale, ucięty kanał i ten czarny kształt, który jeden z automatów taszczył właśnie do komory ładunkowej polota.
Gus powiedział „oni”. Nie: „nasi”. Rozumiałem to. Aż za dobrze rozumiałem. Przynajmniej zdawało mi się, że rozumiem.
A więc światłowód. To tłumaczyło kształt pola, maskującego konstrukcję od góry. I nie tylko od góry. Także z kierunków, gdzie znajdowały się uczestniczące w grze strony.
Miałem rację. To nie my stanowiliśmy cel ataku, po którym nadmorska równina pokryła się zbitą, dusząca kurzawą. W każdym razie nie tylko my.
Automaty wróciły. Zgasło pomarańczowe światełko, sygnalizujące, że właz jest otwarty. Na ekranie kalkulatora wystąpiły wstępne dane.
Białko. Cóż chcieć więcej?
— Uwaga Gus! Uwaga Gil! — zabrzmiał nagle podniesiony głos Sennisona. Uwaga, ocean!
Może to i lepiej. Nie mieć czasu na rozmyślania.
Trzeba uciekać z tego siodełka. Rozszerzyć pole widzenia.
Zamruczały silniki. Gwałtownym skokiem, który wgniótł nas w fotele, polot osiągnął wierzchołek najbliższej wydmy. Zaledwie zamajaczyły mi czarne kręgi w przybrzeżnym paśmie oceanu, poczułem, że kabina wykonuje szybki obrót.
— Co tam? — rzuciłem. W tej samej chwili zobaczyłem strzelające z najbliższego pasma gór trzy skośne słupy dymu.
— Wszystko od początku — wyrzucił z siebie Guskin.
— Uwaga, polot! — głos Sena. — Ocean!
Obrót wieżyczki. Trójkąt suchego lądu, wcinający się głęboko w morze, pomiędzy ścianami cieczy, skupionymi w karykaturalnie skróconej perspektywie. I w samym środku, sylwetka człowieka.
— Naprzód! — warknąłem.
Kątem oka pochwyciłem ruch zbocza. Nie naszego. Nie tym razem. Sąsiedniej wydmy, dobre dwadzieścia metrów dalej. Zabawa rzeczywiście zaczyna się od początku. Proszę bardzo.
Ogarnęła mnie wściekłość. Polot skoczył. Błyskawicznym ruchem ustawiłem celowniki. Pełna moc silników. Coś poruszyło się pod podwoziem. Poczułem raczej niż usłyszałem głębokie, niskie westchnienie. Wędrujące skały. Dobrze. Zaraz będzie wybuch. Nie szkodzi. Żadna kurzawa czy mgła nas nie zatrzyma. Tym razem zdążymy. Polot to nie łazik.
Przelecieliśmy nad spłaszczonym czubem kolejnej wydmy. Ocean był tuż.
Człowiek przystanął. W jego dłoniach coś zamigotało.
Poznałem go już dawno. Dawno! Dwie sekundy temu. Wieczność. Zresztą, nie wiem, czy poznałem. Wiedziałem, że to on. Ale nie dopuszczałem tego do świadomości. Jeszcze nie.
— Gazowy! — wrzasnąłem.
— Petarda? — spytał szybko Gus.
— Nie.
Zanim człowiek z oceanu wyprostował się, przy czym jego chuda, przygarbiona sylwetka jakby wyrosła z pola obserwacji obiektywów, zanim zdążył wyciągnąć przed siebie niezmiernie długie, małpie ramiona i skierować w stronę brzegu ucięty koniec błyszczącego przedmiotu, Guskin zwolnił spust.
Pocisk z gazem obezwładniającym trafił w pierś. Człowiek opuścił zwolnionym ruchem ręce, okręcił się powoli na pięcie i upadł.
— Idę — powiedział Gus, podnosząc się z fotela.
— Nigdzie nie pójdziesz — rzuciłem. Sam się zdziwiłem, ile złości zabrzmiało w moim głosie.
Podciągnął jeszcze kilka metrów i zastopował. Za nami jakby się uspokoiło.
Wydałem polecenie automatom. Zapłonął czujnik włazu. Spod dziobu wyłoniły się antenki pierwszego aparatu.
W tym momencie przyszło uderzenie. Gwałtowny wstrząs, syk na pancerzu, ciemność.
— Znowu — syknął Guskin.
— Nie szkodzi — wykrztusiłem przez zęby. — Polot wytrzyma. A automaty nie zabłądzą w kurzawie.
Obszar przesłoniła, jak wczoraj gęsta, niemal czarna mgła. Poza tym nie działo się nic. Od czasu do czasu nasłuch przynosił odgłosy jakby odległego, stłumionego bulgotania. Po minucie ucichło i to.
Światełko zabłysło mocniej i zgasło. Są. Usłyszeliśmy głuchy stuk zatrzaskiwanej klapy włazu.
Wstałem i przeszedłem do szybiku kończącego się pokrywą śluzy. Rzuciłem okiem na czujnik promieniowania. Zero. Uruchomiłem przekaźnik otwierający drzwi.
Leżał na metalowej, nagiej w tym miejscu podłodze, jak zostawiły go automaty. W okolicy prawego ramienia jego skafander był nakłuty miniaturowymi przestrzelinami. W śluzie panowała cisza. Słyszałem bardzo wyraźnie jego płytki, spokojny oddech.
Nie przyglądając się podniosłem go, wróciłem do kabiny i złożyłem w moim fotelu. Spokojnie umocowałem zaciski aparatury diagnostycznej.
Nie minęły trzy minuty, kiedy poruszył się, jęknął i otworzył oczy. Odruchowo uniosłem głowę i spojrzałem w iluminator. Mgła.