— No i dojechaliśmy — powiedział Gus, niemal wesołym tonem.
Ze szczytu budowli wzniosła się strużka dymu. Mogło to nie mieć nic wspólnego z naszą obecnością. Na przykład gotują obiad.
Powoli, nie spuszczając wzroku z białej góry, zbliżaliśmy się do płaskiego żlebu. Piramida rosła w oczach. Musiała liczyć dobre dwieście metrów wysokości.
Budowla i jej otoczenie wyglądały jak wymarłe. Tarasy były wymiecione ze śladów obecności żywych istot. Żadnych porzuconych pojazdów, konstrukcji, anten, żadnego ruchu.
Polot zakołysał łagodnie, pokonując płaską rynnę żlebu. Wyjechaliśmy na jego przeciwległą krawędź. W dalszym ciągu nic się nie działo. Cisza. Przed nami pozostało może trzysta metrów prostej jak strzała drogi. Dalej zakręcała ostro, wbiegając na najniższy z tarasów.
— Poczekaj — powiedziałem, — Dojedziemy tam i co?
Gus zastopował. Sprawdził wskazania czujników i spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.
Rozejrzałem się. Chcąc w dalszym ciągu korzystać z drogi, w pewnym miejscu stracilibyśmy piramidę z pola widzenia. Tam mianowicie, gdzie podprowadzała pod taras, obiegając stromą skalną grzędę. Nie bardzo mi się to uśmiechało.
Po lewej stronie wznosił się niewysoki komin, opadający w kierunku budowli łagodnym stokiem, porośniętym skłębioną roślinnością, jakby brunatną watą, czy gęstym mchem. Zaraz za nim widniał przysadzisty, okrągławy szczyt, zakończony płaską platforemka. Wskazałem go Gusowi.
— Tam nie byłoby najgorzej — powiedziałem.
Jego oczy powędrowały w górę, po czym skinął głową.
— Myślisz o kontakcie? — spytał.
Wzruszyłem ramionami.
— Wszystko jedno o czym — bąknąłem.
Kontakt. Dobre sobie. Mamy wytłumaczyć tym z lądu, że ludzie, którzy ich zabijają, nie robią tego dla własnej przyjemności. Że przylecieli po co innego. Mamy ich przekonać, jacy w gruncie rzeczy jesteśmy sympatyczni i szlachetni. No i zapewnić sobie spokój z ich strony, jeśli nie pomoc w ratowaniu pozostałych członków załogi Animy.
To znaczy, o tym wszystkim mówili przed opuszczeniem Idiomu.
Ciekawe, czy Sennison powtórzyłby to tutaj, u stóp tej wymarłej, zębatej głowy cukru. Chętnie zapytałbym, czy sprawa jest aktualna. Cóż, kiedy miał „robotę”.
— Może to i racja — mruknął Guskin, sięgając do sterów.
Polot zlazł z drogi i z niezmienioną szybkością, bez najmniejszego wysiłku, jął pokonywać omszały stok. Po niespełna sześciu minutach stanęliśmy na skalnej platforemce, na szczycie wybranego wzgórza.
Przed nami widniała mała, płytka dolinka. Sprowadzało do niej lekko pochylone zbocze, o długości mniej więcej trzydziestu metrów. Dalej wznosiła się skalna płyta, której nachylenie pozwalało puścić nią najzwyklejszą drogą, sięgającą skraju tarasów. Nie był to najgorszy punkt obserwacyjny.
— Zaczynaj — powiedział Gus. Zablokował ster i rozparł się wygodnie w fotelu.
Nie spuszczając wzroku z białej budowli poszukałem palcami kontaktów. Z wieżyczki polota strzeliły nitki światła. Cisza.
Skończyłem serię liczb i odczekałem chwilę. Następnie zmieniłem kąt nachylenia laserowych obiektywów i zaczął sygnalizować barwami.
Minuta. Pięć minut. Nic.
— Chyba wyjdziemy… — zaczął Guskin, ale nie skończył.
Zza tylnej ściany piramidy, a właściwie poniżej jej podstawy, zza załomu tarasu wytoczyły się trzy duże kule. Pomykały dość żwawo. Na moment znikły nam z oczu, w przejściu prowadzącym ku niższym półkom.
Kiedy ujrzeliśmy je znowu, były już blisko. Podtoczyły się do samej krawędzi stoku, spadającego w płytką dolinkę i zatrzymały się. W linii prostej nie dzieliło nas od nich więcej, niż osiemdziesiąt metrów. Mogliśmy przyjrzeć im się dokładniej.
Nie były kulami w całym tego słowa znaczeniu. Ich dolne partie, w miejscach gdzie dotykały podłoża, płaszczyły się. Jakby zbudowano je z elastycznego, sprężystego materiału, specjalnie, aby własny ciężar dawał im lepsze oparcie w górskim terenie.
Kule nie miały określonej barwy. Mleko, mocno rozcieńczone wodą. W ich ściankach nie dostrzegliśmy nic, co przypominało klapy otworów, żadnych wypustek, anten, nic w ogóle. I trwały nieruchomo, jakby czekając na zaproszenie.
— Sądzisz, że to… oni? — spytał niepewnie Guskin.
Skąd miałem wiedzieć? Myślałem o tym. Że mogą być równie dobrze maszynami jak organizmami. Myślenie było teraz równie na miejscu, jak na przykład odśpiewanie marsza weselnego.
Raptem jedna z kuł, ta po prawej stronie, drgnęła i nabierając szybkości zaczęła się staczać w naszą stronę. Odruchowo sięgnąłem do spustu.
Kula osiągnęła dno dolinki i z rozpędu wbiegła do połowy wysokości przeciwległego zbocza. W pewnym momencie znajdowała się nie dalej niż o piętnaście metrów od dzioba polota.
Wróciła jednak, chwilę kursowała wahadłowym ruchem to w jedną, to drugą stronę, wreszcie zamarła. Tak samo zachowałaby się wielka piłka, strącona z góry przez rozbawione dziecko.
— Niezgrabiasz — mruknął Guskin.
Uśmiechnąłem się. Tak właśnie pomyślałem.
Pozostałe dwie kule trwały niezmiennie na swoich posterunkach, na krawędzi zbocza. Ta, której przytrafił się upadek, jeśli to był upadek, nie poruszała się również, zajmując teraz pozycję wysuniętej straży przedniej.
Pochyliłem się nad pulpitem i powtórzyłem sygnalizację. Skończyłem z zestawem barw i właśnie chciałem ponowić serię liczb, kiedy nad dolinką zajaśniało. Każda z kuł wysłała wiązkę błękitno świecących promieni. Mniej więcej na wysokości trzydziestu metrów te wiązki przecięły się i utworzyły jakby świetlistą tarczę o średnicy koła wyciągowego kopalni.
— Nareszcie — westchnął Guskin.
— Poczekaj — mruknąłem. — Wszystko było jeszcze przed nami. Jeśli na przykład biorą nasz pojazd za żywą istotą. Istotę, której nie znają…
Na tarczy coś zaczęło się dziać. Promienie załamywały się, tworząc barwne figury geometryczne. Trójkąt jeden, drugi…
Nie ulegało wątpliwości. To był kontakt.
— No dobrze — powiedziałem. — Wychodzę.
Gus skinął potakująco głową.
Staranniej niż zwykle badałem szczelność skafandra. Sprawdziłem stan ogniw energetycznych i ładownic miotacza. Klapę włazu postanowiłem zostawić otwartą. Tuż za nią umieściłem dwa automaty, z pełnym uzbrojeniem.
Teraz dopiero wyskoczyłem na skalne zbocze. Poczułem pod stopami miękką, elastyczną roślinność.
Wyprostowałem się i sygnalizując laserową latarką podszedłem na skraj platformy.
Poświęcająca błękitno tarcza z przenikającymi się zarysami figur znikła jak zdmuchnięta. Znikły również wiązki promieni emitowane ze szczytowych partii kuł.
Kilka sekund nie działo się nic. Zdążyłem wskazać dłonią własną pierś, następnie polota, wreszcie wznieść rękę wycelowaną w niebo.
Tego było im już za dużo. Poraził mnie błysk, po którym zapanowała noc. Spod moich stóp wzniosła się ściana czarnego dymu. Zapanował nieznośny upał. Podniosłem rękawicę do oczu i ujrzałem, że jej zewnętrzne warstwy zaczynają się żarzyć. Nie było na co czekać.
Odwróciłem się i co sił w nogach pobiegłem w kierunku włazu. Kiedy go dopadłem, skafander stał się ciężki od potu. Miałem wrażenie, że wypacam czystą benzynę, która natychmiast zaczyna płonąć. Ostatnie, co zobaczyłem, to pęczniejące w ogniu kłęby wyschłego mchu.
Kiedy się ocknąłem, tkwiłem jeszcze w komorze śluzy. W powietrzu nie pozostało śladu dymu. Przejście do kabiny było otwarte. Automat kończył oczyszczanie skafandra.