Oby minął równie szybko. Jak najszybciej.
— Co z tą wizją? — spytał Reuss.
Nikt nie odpowiedział. Oderwałem wzrok od ekranów i poszukałem spojrzeniem drugiego Reussa. Siedział przy ścianie. Na dźwięk głosu tamtego odwrócił głowę.
Obok niego bielała w półmroku kabiny twarz Muspartha. Przybrał identyczną pozycję co Reuss. W przeciwległym kącie widniała ta sama twarz. Trzeci Musparth był niewidoczny. Siedział za pulpitem łączności. Rozlokowali się w kabinie tak, żeby być jak najdalej od siebie. Nie dziwię się.
Mogue. I drugi Mogue. Yba położyła się na pianowym materacu. Podłożyła ramiona pod głowę i patrzyła w górny ekran. Ale nie interesowało jej, co się tam dzieje. Tak samo obojętnie zdawała się przyjmować obecność swojej kopii. Czy może na odwrót.
Tylko Nysa była samotna. To znaczy jedna. Patrzyłem na nią z przyjemnością. Przynajmniej na nią. Miała drobną twarz dziewczynki, która nie umie usiedzieć na miejscu. Odrobinę skośne oczy. Krótko przycięte włosy, czarne jak galaktyczna pustka. Wyglądała na dwadzieścia lat. W bazie była od niedawna. Jako geofizyk miała jednak za sobą poważne prace w obszarze asteroidów.
Zwróciłem się ponownie w stronę ekranu. Rzeczywiście, z wizją coraz gorzej. To przez te chmury. Ale nie sądzę, by było czego żałować. Cokolwiek tam się działo, nie należało do rzeczy, które można zobaczyć i umrzeć. Nawet jeśli uwzględnić te mściwą satysfakcję, do której żaden z obecnych tu za nic by się nie przyznał. Poza mną.
Glob płonął. W każdym razie ocean. Dziesięć minut temu Idiom wszedł na stacjonarną orbitę Trzeciej. Od dziesięciu minut nasłuch zewnętrzny przynosił odgłosy niepodobne do niczego, do wybuchów nawet. Ciągły grzmot, jak przy przelocie rakiety, w której jeden po drugim eksplodują zbiorniki paliwa. Bulgotanie, jakby pękających bąbli wrzącej lawy. Od czasu do czasu niski gwizd, przypominający wycie.
Jedno było pewne. Tam nie ma już czego szukać. Ani ludzi, ani czegokolwiek innego. Przynajmniej tak wtedy myślałem.
To co przeżywa teraz planeta, spełni się bez naszego udziału. Mażemy wracać. Zrobić dwa okrążenia, sprawdzić korytarz i trajektorię, po czym wziąć kurs na bazę. Paliwa starczy na dziesięć lotów. Automaty w ciągu kilku godzin skonstruują brakujące hibernatory.
Przylecimy, siądziemy na poziomie zerowym, wyrzucimy prowadnice windy. Otworzy się klapa włazu. Na ląd zejdą najpierw oni. Reuss, Reuss, Musparth, Musparth, Musparth…
I co dalej?
Sennison i Guskin nie byliby może od tego. Czułem to. Ale i oni musieli sobie zdawać sprawę z sytuacji. Dlatego ciągle jeszcze tkwimy tu, nad tym rozsypującym się globem. Jakby nas naprawdę interesowało, co się z nim stanie.
Spojrzałem na Sena. Ani na chwilę nie odrywał wzroku od ekranu. Jego twarz wyrażała najwyższe skupienie. Była ściągnięta i surowa jak zmarznięty owoc.
Co on takiego powiedział, kiedy po raz pierwszy, spojrzawszy w ekran, uprzytomniliśmy sobie z Gusem, na czym polegała ta ich „robota”?
Już wiem. „Nie chciałem tego…”
Powinien dodać: przepraszam. Ja przeprosiłbym na jego miejscu. Poleciałbym na najbliższą planetę, narwał kwiatów i wrócił ze stosownym przemówieniem.
„Nie chciał tego”. Proszę. Chciał tylko wydostać z oceanu ludzi. W białych rękawiczkach. Żeby przypadkiem nie zmącić wody. Nie spłoszyć ryb. Zwłaszcza tych kopiujących ludzi i wysyłających ich, żeby zabijali nie swoich wrogów. Nie chciał.
Koń by się uśmiał.
Być może, trzymał spust dłużej niż trzeba. Ale jakie to ma znaczenie wobec tych w kabinie? Wobec tego, że są właśnie tutaj a nie w przezroczystych kokonach pod wodą?
Przyszło mu to na myśl niedługo po naszym odjeździe. Że wszyscy członkowie załogi Animy mają na sobie przeciwpromienne skafandry. Włożyli je, kiedy ląd eksplodował pod dyszami ich statku. I kiedy zdecydowali się wodować w niewielkiej odległości od brzegu.
Obgadali to z Reussem. Zaraz potem wysłali automaty. Pochłonęła je kurzawa po serii wybuchów, lub powędrowały w stronę gór, uniesione przez ruchome zbocza. Dwa zdążyły nawet otworzyć ogień. Bez sensu i na oślep. Żaden z celów, jakie wchodziły w rachubę nie był przewidziany w ich programach.
Wtedy Sen uruchomił miotacz antymaterii. Dał krótką serie. Króciutką. Bez poprawki. Celował w ocean, w punkt leżący na przedłużeniu linii łączącej statek z miejscem, gdzie ukazał się pierwszy Reuss.
Skutek był natychmiastowy. I przeszedł wszelkie oczekiwania.
W ułamku sekundy ocean spiętrzył się, jego powierzchnia rozdęła się w balon o nieprawdopodobnie elastycznej powłoce. Zdążyli jeszcze dostrzec wielkie płaskie konstrukcje, miotane podmorskimi wstrząsami, po czym przestrzeń przeszył błysk tak potężny, że na dobre dwie minuty, jak to potem ocenili, stracili zdolność widzenia.
Kiedy rozmazane linie na ekranach ułożyły się w jako tako logiczny obraz, zobaczyli ludzi. Nie szli. Nie płynęli nawet. Unosili się nad zbałwanioną powierzchnią oceanu jak na poduszce powietrznej. Morze rozstępowało się przed nimi, pustki nie miały jednak kształtu trójkątów, nie wykazywały żadnej regularności. Linie wody łamały się, morze wpadało przez nie, ustępowało spiętrzane niewidzialnymi ścianami, które po chwili pękały znowu. Wyglądało, jakby ocean w popłochu pozbywał się „gości”, których pobratymcy przynosili zagładę. Jego mieszkańcy jednak nie panowali już nad sytuacją.
I nie zapanowali. Wysłane ponownie automaty bez przeszkód tym razem dotarły do plaży. Widać ci z lądu też byli oszołomieni rozpętanym przez Sena piekłem. Lub doszli do wniosku, że pozostaje im tylko spokojnie patrzeć co się dzieje i czekać.
Tak czy inaczej automaty wróciły z ludźmi. To znaczy, takimi jak Reuss. Zaraz potem błysk w oceanie powtórzył się. Powstała ściana dymu i ruszyła ku brzegowi. Nie było mowy aby polot z Gusem i ze mną zdążył wrócić, zanim dym przesłoni całą nadmorską kotlinę. Sen zdecydował się startować.
Chmura, jaka ogarniała pasma górskie, ta chmura, która omal nie przykuła nas na zawsze do skalnej platformy nad przepaścią, nie była, jak sądziliśmy wtedy, zwiastunem jednej jeszcze, podobnej do poprzednich eksplozji, na zboczach wydm. Nie. Ona obwieszczała ostatni akt rozgrywki między dwiema rasami zamieszkującymi Trzecią planetą Gwiazdy Feriego. Akt nie mający nic wspólnego z naturalnym układem sił. Żadna ze stron nie zwyciężyła dlatego, że była lepsza. Istoty, które rozwinęły się w środowisku oceanicznym, podporządkowały je sobie, i którym to środowisko z biegiem łat przestało wystarczać, musiały zginąć, ponieważ na ich globie stanął człowiek.
To nie było niczyje zwycięstwo. A już na pewno nie nasze. Żeby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na twarze „uratowanych”. Nie mówiąc o Senie i Guskinie.
Podniosłem się z fotela i podszedłem do pulpitu sterowniczego. Stanąłem za plecami Sena i odczytałem wskazania czujników.
Temperatura oceanu przekroczyła sto osiemdziesiąt stopni. Całego oceanu. Niektóre jego warstwy, zwłaszcza w części przybrzeżnej, płonęły. Co do lądu…
Był tak samo zasnuty dymem jak morze. Chwilowo nie mieliśmy nad nim sond, które mogły przekazać dokładniejsze dane.
Poza mną coś się poruszyło. Drgnąłem i odwróciłem się gwałtownie, robiąc instynktowny unik. Spokój. Ktoś po prostu poprawił się w fotelu.
Szaleństwo. Jeśli to dłużej potrwa, powystrzelamy się nawzajem.
— Jak będzie z kolacją? — zmartwił się nagle Guskin. Jakby był kucharką w willi pod miastem, do której zjechała chmara niezapowiedzianych gości.
— Wszyscy wiedzą, gdzie jest podajnik… — mruknął Sen.