Na szczęście nie możemy urządzić „wspólnego stołu”. Z tej prostej przyczyny, że go nie ma.
W nieustającym grzmocie wybuchów odezwał się przytłumiony głos kobiety.
— Co… co będzie?
Yba. Ta spod ściany.
W kabinie zapanowała raptownie cisza. Sen wyłączył nasłuch. Chwilę sprawdzał jeszcze współrzędne orbity, następnie zablokował automaty, złączył tor pilotażu w kalkulatorze i odwrócił się z fotelem. Omiótł wzrokiem kabinę, oświetloną jedynie pastelowymi lampkami czujników i mleczną poświatą padającą z ekranów, po czym utkwił spojrzenie w moich stopach. Cofnąłem się, odszedłem kilka kroków i usiadłem, sprawdziwszy uprzednio, czy nie mam kogoś za plecami.
Guskin mógł teraz oderwać wzrok od ekranów. Orbita była \vysoka. Nic nam nie grozi. Możemy zdać się śmiało na sygnalizację akustyczną. Dotychczas, w przeraźliwym łoskocie dobiegającym z powierzchni globu nie było to możliwe.
Nic nam nie grozi. To prawda. Nic z zewnątrz w każdym razie. Z wyjątkiem ładunku, jaki niesiemy na pokładzie.
— Już późno — odezwał się ten sam głos. Ale nie z tego miejsca. Wyszedł z takich samych ust. Ale nie z tych samych.
One się nie lubią — pomyślałem. Nie sprawiło mi to przykrości.
— Późno — przytaknął Musparth. — Myślę…
— Rozmawiamy? — przerwał Reuss. „Nasz” Reuss. — Czy idziemy spać?
Jego głos zabrzmiał ostro. No tak. Był szefem na Animie. Mieliśmy na pokładzie trzech szefów. Za dużo szczęścia na raz.
— Jak chcecie — powiedział Guskin. Poczciwy Gus. On zawsze umie się dostosować.
— Co do mnie — odezwałem się dość nieoczekiwanie dla samego siebie — nie sądzę, aby nam to zabrało dużo czasu. Jeśli uważacie, że jest coś do załatwienia, załatwcie to od razu.
— A ty nie uważasz? — zapytał Sennison.
Wzruszyłem ramionami.
— Może — burknąłem. — Ale nie w takim tłoku.
— Chcesz powiedzieć, że powinniśmy was zostawić samych. We trójkę. Tak?
Były to pierwsze słowa, jakie usłyszałem w życiu od Piotra. Piotra Mogue.
— Nie — zareplikował drugi Mogue. — On nie chciał. On to powiedział…
— Chwileczkę — wtrąciła się Nysa. Miała wysoki, matowy głos, przywodzący na myśl dźwięk drewnianego instrumentu. Bardzo miły głos.
— Myślicie o tym, co z nami zrobić, prawda? — spytała. — Wydaje wam się, że nie potrafimy być… obiektywni?
— Ciebie akurat to nie dotyczy — mruknął Sen.
Właśnie. On już wiedział.
— Dlaczego? — spytała natychmiast. — Bo jestem jedna?
Dobrze — pomyślałem — że nie ja musiałem to powiedzieć.
Chwilę panowała cisza. Czujniki pulsowały łagodnie, ich nikłe światło wyłuskiwało z mroku zarysy twarzy. Kabina przypominała teraz boczną salkę w klubie, w czasie przyjęcia z okazji zmiany ekipy. Taką, do której chronią się przed zgiełkiem „Techniczni” i im podobni.
Ale to nie było przyjęcie. Pomimo, że zespół miał się zmienić.
— Kto przyleciał z Ziemi? — spytałem.
Kilka głów poruszyło się niespokojnie.
— Nie w ten sposób, Gil — powiedział bez przekonania Sennison. — Tak nie można…
— Nie? — podchwyciłem. — Więc jak u diabła mamy to zrobić? — Dlaczego ty — zwróciłem się do pierwszego Reussa — nie odpowiedziałeś Senowi na jego pytanie? A może już zapomniałeś? Czy ty, na miejscu któregoś z nas zrozumiałbyś, jak człowiek, przez kilkanaście miesięcy więziony przez obcą rasę na dnie oceanu, może się nie ucieszyć na widok ekipy ratunkowej? Czego od nas oczekujecie? — wyprostowałem się i rozejrzałem po majaczących w ciemności twarzach, po czym znowu wróciłem do Reussa.
— No i co? Byłeś na jego grobie?
— Nie zdążyłem… — mruknął po chwili.
— To wszystko? Przyjąłbyś taką odpowiedź?
Cisza. Z kąta kabiny dobiegło czyjeś ciężkie westchnienie.
— Zgoda — odezwał się po jakimś czasie Mogue, ten siedzący bliżej mnie. — Reprezentujecie tu bazę. Nawet — rozłożył ręce — Ziemię. Decydujcie. My się po prostu dostosujemy.
— Nie o to chodzi — pospieszył zatrzeć wrażenie Sennison. — Zadecydujemy wszyscy. Mniejsza z tym zresztą — zastrzegł się, jakby w końcu pochwycił fałsz brzmiący w tym co powiedział — Gil ma rację w jednym — ciągnął — musimy wiedzieć. Wiedzieć — powtórzył z naciskiem. — Wszyscy. Obojętnie, co będzie potem. Ten cel możemy osiągnąć tylko wspólnie. Myślę, że nie ma potrzeby wałkować dłużej tej sprawy…
— Jeżeli tak — podchwyciłem — to powtarzam pytanie. Kto przyleciał z Ziemi?
Tym razem nikt nie zaprotestował.
— Na przykład ja — mruknął Musparth. Drugi, czy trzeci, w każdym razie jeden z tych, którzy dotychczas milczeli.
— Ja także — powiedział ktoś z prawej strony.
— I ja.
— Każdy z nas — rozległ się poważny głos Mogue'a. Nie rozumiecie? Naprawdę nie rozumiecie? Czy wygodniej wam nie rozumieć?
Szkoda, że nie spotkałem tego chłopca w innych okolicznościach. Kto wie, może wolałbym rozmawiać z nim, niż z automatami?
— To na nic, Gil — rzekł pojednawczym tonem Reuss. — Sam powiedziałeś, że tkwiliśmy tam kilkanaście miesięcy. Jak myślisz, o czym gawędziliśmy? Zwłaszcza, kiedy każdy z nas miał już po kilka… wydań?
Wstał i podszedł do mnie. Pochylił się, jakby chciał nabrać pewności, że to naprawdę moja twarz, na którą właśnie patrzy, po czym wyprostował się i zrobił kilka kroków, wychodząc na środek kabiny.
— Każdy z nas jest sobą. To jedna jedyna prawda, do jakiej udało nam się dojść. Przeszliśmy w rozmowach naszą przeszłość, od rodziców do zgubionych scyzoryków. Przepytywaliśmy się z najdrobniejszych epizodów całego życia. Ciągle w nadziei, że złapiemy kogoś na nieścisłości, błędzie, który pozwoli temu pierwszemu zachować dumę niepowtarzalności, ludzkiej osobowości. Że zdemaskujemy nasze sobowtóry jako wrogie, sztuczne twory, zewnętrznie tylko podobne do nas samych, osłaniające tym podobieństwem zamiary ich twórców. Kilkanaście miesięcy, mówicie. Zdajecie sobie sprawę ile to jest kilkanaście miesięcy? Tam? Myślicie, że gdyby było coś do wykrycia, w każdym razie coś takiego, co można wykryć rozmawiając, to czekalibyśmy z tym na was?
— On ma racje — powiedział Guskin.
Bywają różne racje. Staliśmy wobec klasycznego rzekłbym, przykładu, potwierdzającego tę prawdę.
— Ma racje — wycedziłem przez zęby. — Pod warunkiem, że mu wierzymy. Nie wiem jak wy, ale mnie uczono szacunku dla faktów. Myślałem nawet, że to nieodzowna cecha, zwłaszcza tych biednych ludzi, którzy łatają do gwiazd…
— Dlaczego nam nie wierzysz? — spytała Yba. Licho wie, która.
Żachnąłem się.
— Odwróćmy to — warknąłem. — Dlaczego miałbym wierzyć?
— Tak nie można, Gil… — zaczął swoje Sennison. Przerwał mu odrobinę tylko podniesiony głos Piotra Mogue:
— Skończmy z tą zabawą w chowanego. Co chcesz wiedzieć?
Przyjrzałem mu się. Odpowiadała mi jego szeroka, jasna twarz, jego niemal biała czupryna. Odpowiadał mi jego sposób stawiania sprawy. Pomyślałem, że nie byłoby źle, gdyby okazał się…
Zostawmy to. Ostatecznie, jest ich dwóch. Do wyboru.
— Interesują mnie różnice powiedziałem. Słyszeliśmy już, że jesteście tacy sami. Ci sami — poprawiłem się z naciskiem. — Zgoda. A teraz pomyślcie o różnicach. Wiem, że ich nie ma. Ale pomyślcie…
Dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Pierwszy zdecydował się Reuss.
— Na przykład on — wskazał swojego sobowtóra — wychodził już na ląd. Od niego dowiedzieliśmy się, o co naprawdę chodzi. Ja stanąłem na brzegu dopiero wczoraj. Od pewnego momentu zaczynamy samodzielne życie. Gromadzimy wrażenia każdy na własny rachunek. Ale to nie stanowi o…