— Ty jesteś Reuss… który? Wyszedłeś z oceanu wcześniej niż inni, tak?
Potrząsnął głową.
— Nie — powiedział spokojnie. — To nie ze mną rozmawialiście wczoraj. Mnie zabrały automaty, razem z dziewczętami i resztą.
Nie wiem dlaczego wydawało mi się oczywiste, że przyślą najpierw „naszego” Reussa. Widać ten siedział bliżej. Albo Sen pomylił się po prostu.
Tylko, że to niczego jeszcze nie wyjaśniało.
— W każdym razie wychodziłeś już z oceanu — powiedziałem. — Jeden z was był na lądzie, walczył, to znaczy zabijał, po czym wrócił i opowiedział pozostałym po co się ich kopiuje. Jeżeli nie jesteś tym, którego spotkaliśmy przedwczoraj, to tak czy owak przysłużyłeś się już mieszkańcom morza.
Wysłuchał spokojnie, po czym ponownie potrząsnął głową.
— Mylisz się — rzekł. — Ten pierwszy… — zawahał się — Reuss także się myli. To nie ja wróciłem z lądu i opowiedziałem o co tam chodzi. Tego o kim myślicie, nie ma już wśród nas…
Pomyślałem o prostokątnym nasypie w pobliżu miejsca lądowania Idiomu. No cóż, zobaczymy.
— To wszystko — powiedziałem sucho. — Wracaj do Sennisona. Poczekaj — dodałem, kiedy rozłączył już przewody i podniósł się z fotela — weź to.
Wyrwałem z bloczka mały arkusik folii i podpisałem się.
— Schowaj do kieszeni — mruknąłem, wręczając mu kartkę.
Przyglądał się chwilę arkusikowi, po czym wzruszył ramionami i umieścił go w kieszeni na piersi.
Przy drzwiach przystanął i odwrócił się.
— Zdałem? — spytał.
— Nie wiem — odparłem zgodnie z prawdą. Pomyślałem, że egzamin bywa także kwestia szczęścia. Albo sprytu.
Nie można oszukać aparatury. To znaczy, nie może oszukać jej człowiek.
Weszła Nysa.
Uspokoił mnie widok jej twarzy. Jej zgrabnej sylwetki w błękitnym kombinezonie. Umiały to nosić jak kreacje na wiosenne party.
Wskazałem jej fotel i pomogłem podpiąć końcówki kabli. Umocowałem na jej czole opaskę z przekaźnikami. Musiałem odgarnąć kosmyk jej włosów. Były miękkie, odrobinę szorstkie w dotyku, puszyste.
Uruchomiłem projektor.
W kalkulatorze obudziło się cichutkie granie. Strzałki wskaźników skoczyły. Linia przebiegająca przez ekran utworzyła poprzeczne pasy.
Nysa zerwała się z miejsca. Wyszarpnięte przewody zwisły, stukając głucho o oparcie. Ręce dziewczyny wykonywały krótkie, kurczowe ruchy jakby czegoś szukając. Ona sama postąpiła do przodu. Nie pozostało w niej nic ludzkiego. Przypominała skradające się zwierzę.
Czego jeszcze trzeba?
Ogarnął mnie chłód. Zatrzymałem projektor. Nie myślałem o niczym. Chciałem powiedzieć żeby usiadła i uzmysłowiłem sobie, że zaciskam do bólu szczęki.
Spojrzałem na nią. Stała w niezmienionej pozycji, wychylona do przodu. Oddychała ciężko, gwałtownie. Jej ramiona opadły powoli, jak na zwolnionym filmie. Spojrzała na mnie.
Musiałem odwrócić głowę. Uczułem taki wstręt, że jeszcze moment a nie zapanowałbym nad sobą. Nie było w tym nic wyrozumowanego. Czysto fizyczne obrzydzenie, jakby na widok czegoś niewyobrażalnie ohydnego.
Wziąłem się w garść. Odczekałem minutę, może dwie. Doprowadziłem do porządku wyrwane złącza przewodów.
— Idź do ostatniego hibernatora — wskazałem Nysie przeciwległy kąt pomieszczenia — i poczekaj tam. To nie potrwa długo. Pół godziny, może krócej.
Starałem się nie patrzyć na nią. Byłem jej wdzięczny, że nie odezwała się słowem.
W drzwiach ukazał się Reuss. Ten bez skrawka folii w kieszeni kombinezonu.
Usiadł i uśmiechnął się. Tak samo jak pierwszy.
Uśmiech nie zszedł mu z twarzy, kiedy umocowawszy kable odszedłem od fotela i stanąłem za pulpitem aparatury. Przyszło mi na myśl, że nie muszę tego robić. Przecież wiem.
Gdyby nie to, co zyskało mi przydomek „cybernetyczny”, posłałbym go od razu w przeciwległy kąt kabiny, do Nysy. Sennison nie wahałby się na moim miejscu. Guskin? Nie wiem. Tak jak ja to widziałem, obydwaj tkwili myślami w czasach poprzedzających epokę informatyki. Kiedy grupy uczonych, samotnych ze swoimi problemami, stawiały pierwsze kroki na drodze wiodącej do zapewnienia świadomości człowieka należnej jej rangi. Aby ludzkość przestała tracić czas na głupstwa i zajęła się wreszcie rozsądnym wypełnianiem własnych perspektyw, przez nią samą ukształtowanych. A kiedy wszystko, co nie ważne przy tej drodze można już zwalić na zwykłe narzędzia, na technikę informatyczną, stale znajdują się jacyś Sennisonowie, wątpiący czy w tej sytuacji pozostają dostatecznie ludzcy. To znaczy nie zdecydowani, ulegający wpływom przypadkowych wydarzeń czy słów, błądzący bocznymi ścieżkami.
Co do mnie, każdym nerwem czułem się przypisany współczesności. Potrzebowałem jednego: wiedzieć, czego chcę. Cała reszta, to kwestia wyboru narzędzi. Najskuteczniejszych dostarcza informatyka. Automatów, jeśli idzie o przedmioty. Stymulatorów, gdy w grę wchodzi podmiot. Człowiek. Trudno o coś mniej niejasnego. I jeśli są w moim otoczeniu ludzie, których trzeba przekonywać, ludzie stale od nowa złaknieni dyskusji i polemik, niech załatwiają to między sobą, Ja w tym czasie będę rozmawiał z aparaturą. Nikt jak ona nie pomoże mi osiągnąć celu. Nikt jak ona, nie wypełni mojej samotności.
Wiem, że siedzący teraz w fotelu Reuss jest kopią. Nie ma dwóch prawdziwych Reussów. Ale to przekonanie jest skutkiem spekulacji. Być może nie przemyślałem czegoś do końca. Pozostawiłem lukę. Dysponuję jednak narzędziem, stworzonym w końcu przez ludzi samych, które da mi pewność. Niezbędną, jak to powiedziałem przed chwilą Gusowi. Da mi coś jedynie ważnego: to, czego chcę. Bez krzyżówek, rozwidleń i serpentyn drogi prowadzącej do celu.
Utkwiłem wzrok w uśmiechniętej twarzy biochemika i zamknąłem obieg prądu. Białe kule oddalały się. Nie cofałem filmu po pierwszych „seansach”. A mieszkańcy piramid wyciągali pełną moc z pojazdów, jeśli to były pojazdy, aby w głębi lądu szukać szansy ocalenia.
Uśmiech znikł z twarzy Reussa. Pozostał jego ślad, w wyrazie przymrużonych oczu. W bruzdach, wokół zaciśniętych ust.
Światła w pulpicie ożyły. Liczby w okienkach rozmazały się, w nieuchwytnym dla oka biegu cyfr.
Reuss wstał. Powoli. Nienaturalnie powoli. Leniwym ruchem zdjął z czoła opaskę. Nie przeszkadzałem mu. Aparatura powiedziała już wszystko. Nie spuszczając wzroku z toczących się doliną kuł przeszedł za oparcie fotela i zacisnął dłonie na jego krawędzi. Cofnął się pół kroku. Jeszcze. Jego ciało zawisło w powietrzu, między ścianą a fotelem. Palce wpiły się w oparcie tak, że przestałem je widzieć. Nie oddychał. Nie wykonał jednego szybkiego ruchu. Sekunda, dwie, — i skoczy.
Zatrzymałem projektor. Nie patrząc w jego stronę uporządkowałem kable. Skasowałem zapis w kalkulatorze. Nie spieszyłem się.
Wyprostował się. Twarz mu ściemniała. Z oczu pozostały poziome szparki.
— Tak… — wycharczał.
Tylko nie to — przebiegło mi przez myśl. — Niech tylko nic nie mówi. Dość mam kłopotów z własną twarzą. I przełykiem.
Wskazałem mu fotel hibernatora. Z postawionym oparciem. Jeden z tych, jakie dla nich przygotowałem.
Patrzył mi w oczy. Długo. Nieskończenie długo. Przetrzymałem to. Robiłem swoje.
Wreszcie zwiesił głowę. Nie odezwał się już słowem.
W moim rozumowaniu nie było błędu. „Nasz” Reuss przestał być nasz. A tamten, pierwszy, naprawdę zdał egzamin.
Reuss dołączył do Nysy. Za nim poszli inni. Yba i Mogue. Musparth. Jeszcze jeden Musparth. I jeszcze jeden Mogue.