Jak przywitają człowieka potomkowie Reussa i innych? Nysy?
Myśl o Nysie przerwała tok moich myśli. Jeśli takie bajdurzenie, kiedy stoi się po kolana w mokrej trawie i patrzy na cichą, zieloną przestrzeń, oświetloną słońcem, można nazwać myśleniem.
Odwróciłem się ponownie do rzeki i ruszyłem przed siebie.
Kwiaty, podobne z wysokości włazu do tulipanów, z bliska musiały się mniej podobać. W każdym razie ludziom. Ich kielichy były zdrewniałe, twarde, jakby wykute z kamienia. Łodyżki, nie mniej sztywne, pokrywała jakaś bezwonna, oleista miazga.
Tylko drzewa były prawdziwe. Podobnie jak u tych krzewów, na Trzeciej, nie miały liści, tylko delikatne, zamknięte pędy, tworzące nierzadko regularne kuleczki. Wydawały nikły, ckliwy zapach, do którego można by się przyzwyczaić.
Na upartego człowiek przyzwyczai się do wszystkiego. Któż ma na ten temat więcej do powiedzenia, niż piloci. Tylko że piloci nie mówią.
Dochodziłem do pierwszych wzniesień. Nie zmniejszając tempa pokonałem łagodne zbocze i zatrzymałem się.
Krajobraz wyglądał kubek w kubek tak samo, jak z kabiny Idiomu. Ciągnące się w nieskończoność niskie wzgórza porosłe trawą. W dali widnieją mikroskopijne z tej odległości kępy drzew. Wyglądało, że las, a raczej puszcza, wytyczyła sobie granicę wzdłuż brzegu rzeki.
Odwróciłem się. Ogołocona odrzutem statku i wyrównana przez automaty polana jaśniała jak wąska szczerba w zielonej ścianie. Na jej tle Idiom. Opasłe cygaro, które powoli traciło swą białą niegdyś barwę. Po powrocie powędruje do stoczni.
Nie będzie to tryumfalny powrót. Zadanie wykonaliśmy. Ale to ostatecznie normalna sprawa. Przywieziemy trójkę ocalonych. Jednak dwoje ludzi zginęło. Przepadł statek, klasy Idiomu. Anima.
„Dość” — powiedziałem na głos. „Dość, bo się popłaczesz”.
Nie rozpłakałem się. Ale przeszła mi ochota na spacery.
Wracałem inną drogą. Przeciąłem skosem równinę, 'docierając do rzeki jakieś półtora kilometra powyżej miejsca postoju statku.
Przeszedłem przez wodę, skacząc i balansując na śliskich kamieniach i zagłębiłem się w las. Prędko pożałowałem wyboru. Poszycie było niskie ale szczelne. Gałązki, twarde i sprężyste jak druty, oplatały mi stopy, zaczepiały o zamki skafandra, wszystko bez najmniejszego szelestu czy szmeru. Mogłem posuwać się naprzód tylko kosztem znacznego wysiłku. Po kilku metrach zawróciłem i zacząłem iść najkrótszą drogą w stronę polany. Pokonanie tych kilkuset metrów zajęło mi pół godziny.
Wreszcie poprzez konary i pnie drzew zaczęła prześwitywać rzeka. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i stanąłem na skraju ogołoconej podkowy.
Uderzyły mnie panujące na niej cisza i bezruch. Polana była jak wymieciona. Po ludziach, to znaczy po Senie i kopiach, oraz po automatach nie pozostało śladu.
Zrobiłem pół kroku do przodu i spojrzałem w prawo, tam gdzie powinien stać statek. Tkwił na swoim miejscu. Co mnie zastanowiło, to grupka ludzi, skupiona dobre pięćset metrów za jego kratownicami. Stali nieruchomo. Twarze wszystkich były zwrócone w moją stronę.
Pochwyciłem jakiś ruch na pancerzu rakiety, tuż pod jej dziobem. Powoli, jakby umyślnie zwlekając, odmykały się klapy miotaczy.
Przez myśl przebiegło mi dużo rzeczy naraz. Uświadomiłem sobie, że chcą poszerzyć teren pod zabudowę. Doszli widać do wniosku, że polana w jej obecnych granicach jest za ciasna. Ale Sen nie będzie już ruszać Idiomu. Postanowił załatwić się z tym inaczej.
Pomyślałem, że to mój błąd. Nie wolno podchodzić do statku, stojącego w pozycji pogotowia na obcym globie tak, jak ja to zrobiłem. Bez opowiedzenia się. Widzieli, że odchodziłem w przeciwną stronę.
Pomyślałem wreszcie, że w żadnym wypadku nie mogę pozostać tu, gdzie stoję. To znaczy — pozostać żywy.
O niczym więcej nie zdążyłem pomyśleć. Uniosłem stopę, żeby wykonać zwrot i w tym momencie oślepiło mnie słońce. Słońce, które znalazło się pod moimi powiekami i wewnątrz mojej czaszki.
Druga. Dosyć.
Za sześć godzin przejdę do śluzy. Włożę skafander i sprawdzę napęd rakiety. Jednego z tych zwiadowczych stateczków, w których człowiek ma akurat tyle miejsca, żeby oddychać.
Zmierzam do końca.
Co będę robił potem?
Mogę zacząć eksperymentować. Szukać nowych kombinacji układów automatycznej łączności. Albo sterowania. Na przykład, w organizmach żywych.
Nie. Mniejsza, co będę robił. Czymkolwiek się zajmę, niczego to nie zmieni. Kwestia przydatności. I potrzeb. Procesów przystosowawczych.
O jakich procesach tego typu mogę myśleć ja, samotny mieszkaniec jałowego globu, pozostawiony tu na czas jednego jedynego życia?
Nawet nie „pozostawiony”. Sam tego chciałem.
Cisza.
W ciszy, samotność to tylko sprawa czasu.
Za sześć godzin znajdę się w towarzystwie podobnych sobie istot. Spędzę tam pół dnia. Zrzucę kask, skafander, przejdę się po trawie. Wystawię twarz do słońca.
Samotność to także wszystko, czego nie da się powiedzieć. Nie tylko kopiom.
Czy coś w ogóle mam im do powiedzenia?
No dobrze. Zajmijmy się tym co do nas należy.
Wstałem i podszedłem do ekranu. Wcisnąłem kontakt. Omiotłem spojrzeniem zabudowania. Czy mi się zdaje, czy rzeczywiście tych punktów świetlnych jest dzisiaj mniej niż zwykle? Raz, dwa… pięć. Mało. Ale nie pamiętam, ile ich było.
Wieża laboratorium tonie w mroku.
Odszedłem od ekranu i rozjaśniłem okienka na tablicy kalkulatora. Nie zdawało mi się. Wieża podniosła się o pół metra.
Ich sprawa. Są u siebie. Mogą robić co chcą. Poza tym, co usiłują zrobić tak, żebym ja o tym nie wiedział. Poza wygaszaniem świateł.
Jeśli tak dalej pójdzie, okaże się prawdą wszystko co wmawiałem sobie i innym, postanawiając pozostać tutaj.
Znowu wezbrała we mnie wrogość. I wstręt.
Co takiego powiedział Guskin, wtedy, w kabinie Idiomu? Pamiętam, stał przy iluminatorze i obserwował kopie, zajęte wykańczaniem ogrodzenia. Napomknąłem zdaje się coś o uczuciach jakie we mnie budzą.
Już wiem.
„Ciekawe byłoby dojść, czy ci z oceanu wszczepili im jakiś wysublimowany instynkt agresywności, czy tylko drogą stymulacji rozwinęli coś, co i tak w każdym z nas siedzi…”
Powiedział to półgłosem, nie patrząc w moją stronę. Myślał o kopiach… czy o mnie?
O mnie? To znaczy o kim?
Nonsens. Błędne koło.
Trzeba przespać te sześć godzin. Rano przekonam się o wszystkim na własne oczy.
Wyłączyłem aparaturę i ruszyłem w stronę łazienki.
Koła. Nieskończona ilość barwnych, wirujących kół. Maleją z odległością, tworzą jakby stożek, którego szczyt niknie w perspektywie.
W połowie tej drogi linie kół łamią się, mieszają, tworzą zarysy twarzy. To jest twarz kobiety. Niemłodej. Powinienem ją znać. Z pewnością nieraz ją widziałem.
Ogarnia mnie spokój. Twarz jest coraz bliżej.
— Gil — czyjś szept dociera z perspektywy dalszej jeszcze, niż głębia wirującego stożka.
— Gil…
Ale to nie jest głos kobiety.
Otwieram oczy.
Miałem już do czynienia z takim dymem. Ze ścianą dymu. Chodziło wtedy… mniejsza z tym. O coś w każdym razie chodziło.
Tylko że tamten dym był czarny. Teraz wiem na pewno. Ten przypomina raczej mgłę. Taką białą taflę, leżącą rankiem na rzece.