Rzeka?
Wytężyłem wzrok. We mgle coś zamajaczyło. Twarz Reussa.
Na moment przymknąłem powieki. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że moją głowę oblewa nieznośny żar. Jakby skóra pozostała chłodna, tylko kości czaszki rozpaliły się do czerwoności.
Chciałem dotknąć głowy, przekonać się jak to jest naprawdę, ale ramię mi opadło.
— Leż spokojnie, Gil… — powiedział Reuss.
„Leż spokojnie…” Gdzie ja to słyszałem? Zaraz. Głos Guskina. Tak, Gus. Kiedy mu zależało, żeby ten do kogo mówił, naprawdę leżał spokojnie. To nie było w bazie. Nie w czasie lotu.
Wiem.
Chociaż wolałbym nie wiedzieć. Mówił właśnie do niego. Do Reussa. Pamiętam nawet w jakich okolicznościach.
Zdobyłem się na wysiłek. Podniosłem rękę i powędrowałem palcami do głowy. Była szorstka. I chłodna.
Ale nie skóra. Bandaże.
Wiem już także, że nie potrafię zidentyfikować tej twarzy, której zarysy ciągle jeszcze widnieją w obramowaniu blednących szybko kół. I że to nie jest w porządku. Czułem, że powinienem wiedzieć, o kogo chodzi.
Usłyszałem ciche buczenie. Tak szumią lampy pod prądem. Skąd tu takie lampy?
Ucichło. Wtedy przypomniałem sobie wszystko.
— Tak, to bandaże — powiedział głos Reussa. — Miałeś wypadek. Musiałem operować.
Jedno, co mnie teraz naprawdę interesowało, to ten głos. Kto do mnie mówi. Operował. Jasne, Reuss jest biochemikiem. Jego kopia także.
Otworzyłem usta, ale nie mogłem wydobyć głosu. Odchrząknąłem z trudem.
— Lecimy już? — zadałem pytanie, jak sądziłem szatańsko sprytne.
— Nie — powiedział szybko. — Czekaliśmy, aż przyjdziesz do siebie.
Podkurczyłem kolana i odepchnąłem się stopami. Moje plecy powędrowały odrobinę wyżej.
— Poczekaj — powiedział Reuss — pomogę ci.
Usiadłem. Mgła pierzchła. Z całą ostrością zarysowało się przed moimi oczami wnętrze kabiny Idiomu. Reuss, siedzący na podłodze, obok rozłożonego podnóżka. I jeszcze coś.
Moje ciało oplatały wiązki przewodów. Wypływały spod karku. Czułem je na ramionach, klatce piersiowej, na żołądku. Musiałem zobaczyć, żeby je poczuć.
Spływały z fotela i rozchodziły się. Część znikała w niszy mieszczącej aparaturę diagnostyczną, część natomiast…
— Nie przejmuj się — powiedział szybko Reuss. — Wszystko ci wytłumaczę. Tylko nie od razu.
— A kiedy? — spytałem. Byłem już przytomny. Jak rzadko kiedy. Opanowało mnie jakieś dziwne podniecenie. Jakbym nie mógł dojść, o czym powinienem myśleć. To znaczy dokonać wyboru z niezliczonej ilości wątków, jakie zakiełkowały w mojej podświadomości.
Chwilę nie odpowiadał. Namyślał się. Wreszcie skinął głową.
— Dobrze — mruknął.
Chciałem mu pogratulować, że znalazł powód do zadowolenia, ale coś mnie powstrzymało. Pomyślałem, że musi mieć swoje racje. Dziwne. Niczyje racje nie przeszkadzały mi jak dotychczas. Kwestia stylu. Jeśli komuś brak poczucia humoru, to już wyłącznie jego sprawa. Coś w tym widać jest, że choroba zmienia człowieka.
Mam gorączkę. Kiedy jako chłopiec, rozbiłem się razem z porwanym ukradkiem żyrochodem, przez kilka dni po operacji nachodziło mnie w półśnie takie właśnie poczucie zagubienia, w bezwymiarowej przestrzeni, w głębi której narastało coś niewymownie groźnego, czego żadną miarą nie umiałbym określić ani opisać. Jeżeli teraz, po latach, spotyka mnie to samo, to znaczy, że dogodziłem sobie jeszcze lepiej niż wtedy. A pamiętam, że lekarze nie byli tak bardzo pewni swego.
Rozbiłem się? Ja się rozbiłem?
Jak żyję nie przyszło mi na myśl, żeby zakradać się do żyrochodu. Nigdy nie byłem operowany. Przynajmniej do chwili, kiedy zajął się mną ten tutaj.
A co najważniejsze, jestem przytomny. Nie ma mowy o żadnym półśnie czy innych przywidzeniach.
Uciekające raptownie pobocze. Drzewo. Przeskakuje nad jakimś krzakiem, ogrodzenie, szarpię stery… uderzenie. Czuję je jeszcze w tej chwili. Ból, przenikający kręgosłup, żebra, ból, zmuszający do ruchu, którego nie można wykonać. I cisza, z której wyłaniają się twarze… ile ich jest?
Co oni ze mną zrobili?
Mam gorączkę. Nie oszalałem. Istnieje logiczne wytłumaczenie. Mam gorączkę.
Uchodzę za szczęśliwca. Przeszedłem kurs pilotaku, a nawet pierwszy staż w bazie bez najmniejszego wypadku. Nigdy nie byłem draśnięty. Uchodzę za szczęśliwca, tak. Nazywają mnie „Cybernetyczny Gil…”
Mówią także inaczej. Muszę się zdobyć na wysiłek. Trudno mi to przychodzi. Prawda, mam gorączkę.
Nie pamiętam. Czy nie ma jakiegoś związku między tym a tamtą twarzą, ujrzaną po raz pierwszy w perspektywie wirującego stożka?
Cybernetyczny Gil. Tak, teraz przypominam sobie. Nie mogę pojąć, czego jeszcze szukam. Co pragnę pochwycić. Nic innego nie ma. Żadnych zapomnianych słów. Żadnych twarzy.
— Wyszedłeś ze statku i udałeś się w stronę wzgórz — słyszę głos Reussa. Zamknąłem oczy. Zacisnąłem mocno powieki.
— Kiedy to było? — wykrztusiłem.
Zmarszczył czoło. Chwilę przyglądał mi się bacznie, nagle zasępiony.
— Nie przerywaj poprosił wreszcie. — Opowiem po kolei…
Chciałem wzruszyć ramionami ale nie pozwoliły na to oplatające mnie kable.
— Kiedy? — rzuciłem. — Mój głos brzmiał już lepiej.
— Dwa tygodnie temu. Dokładnie szesnaście dni…
Wstrzymałem oddech.
— Nie denerwuj się. Potrzebny ci spokój…
Znowu. Słowo daję, dość tego.
— Pamiętam jak było, kiedy poszedłem na wzgórza — powiedziałem. — Pamiętam, którędy wracałem. I kiedy. Pamiętam, że Sen posłał mi na powitanie bukiecik fiołków. Interesuje mnie, co dalej. A przede wszystkim, co robiliście z tym? — wskazałem drugą wiązkę przewodów a raczej miejsce, w którym znikały z pola widzenia. Tym miejscem była przystawka stymulatora. Uruchomili aparaturę. Wpływali na natężenie pól wokół mojego systemu nerwowego. Nie tylko. Także na funkcjonowanie centrów mózgowych. o stymulacji wiedziałem więcej, niż ktokolwiek tutaj. Byłem cybernetykiem. Uznającym automatyczną korekturę. Więcej niż uznającym.
W tej chwili nie potrafiłem jednak odszukać w sobie dawnego szacunku dla możliwości aparatury. I to nie dlatego, że byłem z nią połączony. Czułem, że znalazłbym niemało argumentów, przemawiających przeciw stanowisku, jakie dotąd zajmowałem w tej sprawie. Dziwne.
Może wreszcie przestanę się dziwić.
— Pamiętasz więcej niż ci się zdaje — mruknął Reuss. — Nigdy tyle nie pamiętałeś. Niemniej, pozwól, że powiem swoje. I nie przerywaj.
Wyprostował się, odetchnął głęboko i rozpiął bluzę na piersi. Był w lekkim, przewiewnym kombinezonie, jakich używaliśmy w bazie w czasie wolnym od zajęć.
— Automaty celownicze mają, jak wiesz, wbudowaną blokadę bezpieczeństwa. Na wypadek, kiedy na linii ognia znajdzie się człowiek. Twoim nieszczęściem było, że stałeś za drzewami. W pewnej chwili musiałeś się jednak wychylić. Minimalnie ale automat coś zauważył. Gdyby nie to… — urwał.
Słuchałem spokojnie.
— Sygnału przesłanego miotaczem nie dało się już cofnąć. To są tysięczne części sekundy. Niemniej automat zdążył zmienić kąt wyrzutni. Wiązka poszła górą. Widzieliśmy to. Myśleliśmy nawet w pierwszej chwili, że nic ci się nie stało. Upadłeś, ale mogłeś to zrobić umyślnie. Albo od podmuchu. Zaraz potem przygniotło cię wyrwane z korzeniami drzewo…
Drzewo. Przylecieć do obcego układu, wylądować na cichej, zielonej planecie i pozwolić się przywalić przez padające drzewo. Nie mogłem liczyć na nic mniej pociesznego.