Odwróciłem się i bez pośpiechu ruszyłem w stronę zabudowanego na przeciwległej ścianie wielkiego panoramicznego ekranu. W dzień i w nocy, niezależnie od wzajemnego położenia globów, przekazuje mi sygnał wysyłany przez stacje na powierzchni Czwartej.
Stanąłem i wybrałem trzeci z brzegu klawisz w pulpicie łączności. Obraz wyostrzył się.
Chwilę patrzyłem bez ruchu. Nie myślałem o niczym.
Kopie zachowują się normalnie. Ich zabudowania, w połowie odkryte, znaczy sieć punktów świetlnych. Tam także dzień miał się ku końcowi. Wysoki las z wełnistym poszyciem, podchodzący pod ściany nasypu, przedstawiał się jak lita, czarna bryła.
Dwie sylwetki. Na wybiegu, w części nie przykrytej dachem. W nikłym świetle wyglądają jak uczestnicy safari, na biwaku.
Poczułem nieznośny ucisk w krtani. Żołądek ruszył mi do przodu. Chciałem zwilżyć wargi językiem, ale mięśnie szczęk miałem unieruchomione, nabrzmiałe.
Ogarnął mnie przemożny wstręt. Jak zawsze. Na próżno przed każdym łączeniem powtarzałem sobie, że nic takiego nie może się zdarzyć.
W jakiej części źródło tego obrzydzenia tkwi nie tam, na sąsiednim globie, tylko we mnie samym?
Nieważne. W gruncie rzeczy już nic nie jest ważne.
Za chwilę zabiorę się do kolacji. Będę jadł, jak oni teraz. W porządku. „Oni są w porządku” — powiedziałem półgłosem. „Farma prosperuje”. Narzucałem sobie to zdanie. Powtarzałem je z uporem tym większym, im dobitniej brzmiał mi w uszach towarzyszący mu fałszywy przydźwięk, jakby mówił ktoś jeszcze, ktoś zadręczony nienawiścią, sięgającą kresu wytrzymałości nerwowej człowieka.
Utkwiłem wzrok w ekranie. Nic się nie zmieniło. Dalej siedzieli w kręgu słabego światła, rozparci w lekkich, twardych fotelach. Odwracali się plecami do lasu, który dotykał szerokiego ogrodzenia zwieńczonego kolcami anten. Przez moment wydało mi się, że chwytam w tym obrazie coś znajomego. Coś wyniesionego z filmów czy dokumentów pewnego okresu historii politycznej Ziemi. Te anteny przypominające druty…
Mniejsza z tym. W końcu to tylko anteny. Dzięki nim mogę wiedzieć o każdym ich ruchu, usłyszeć kazce słowo. Po to tu jestem. Po to tkwię, jak owad nakryty szklanym kloszem, na martwym satelicie czwartej planety układu, w którym zostałem na zawsze.
Kopie są w porządku. Posiedzą jeszcze kilka, może kilkanaście minut, wstaną, sprzątną ze stołu i znikną pod płaskim dachem. Umyją się, powiedzą sobie „dobranoc”.
Idiotyczne.
Wyciągnąłem ręce i przyjrzałem się sztywno wyprostowanym palcom. Nic. Siadu drżenia. Dotknąłem dłonią czoła. Było zimne. Jak zawsze.
Oczywiście. Robiłem to już tyle razy…
Opuściłem ramiona, wyprostowałem się i ruszyłem w stronę stołu. Kiedy mijałem środek kabiny, fotokomórki włączyły oświetlenie. Była już noc.
Usiadłem. Ze ściany wyjechał podajnik syntetyzatora, podobny do płytkiej szuflady. Jej brzegi opadły.
Kolacja zajęła mi sześć minut. Jak zawsze.
Odsunąłem się od stołu i zmieniłem położenie fotela. Siedziałem teraz plecami do ściany. Przed sobą miałem całą mieszkalną przestrzeń bazy.
Miejsca było dość. Nie mogłem narzekać. Wnętrze przypominało sterownię średniego statku pozaukładowego. Nie czułem pod stopami braku tych kilkunastu pokładów, podtrzymujących kabinę prawdziwej rakiety. Wystarczało mi mocne oparcie w odsłoniętej żyle magmowej. W grubych skarpach sypkiej skały macierzystej, sięgających połowy wysokości kopuły. W głąb lądu szedł jeden jedyny szyb syntetyzatora aprowizacyjnego. Niestety czasy, w których automaty żywnościowe mogły przetwarzać tylko związki organiczne, należą do przeszłości.
Dostaję jedzenie i wodę. Regularnie, bez kiwnięcia palcem z mojej strony. Mam idealne powietrze: czterdzieści dwa procent tlenu i gazy szlachetne. Bez śladu azotu. Mam solidną, rozbudowaną aparaturę informatyczną.
I dużo miejsca.
Tkwiąc bez ruchu w fotelu wodziłem wzrokiem od jednego urządzenia do drugiego. Jakbym się chciał pogodzić z tym wnętrzem, zaakceptować jego kształt, światło, harmonijny wystrój automatów.
Jestem tu tylko dlatego, że tak chciałem. Na przekór innym. I sobie, jeśli chwilę pomyśleć.
Tylko, któremu sobie?
Czas obejrzeć te posterunki.
Wstałem, przeciągnąłem się i ruszyłem w kierunku śluzy. Mijając ekrany odruchowo omiotłem je wzrokiem. Światła na fermie pogasły. Ale cała okolica jaśniała mlecznym blaskiem obydwu księżyców. Dorodna planeta, ta Czwarta. W innych okolicznościach ludzie prędzej czy później objęliby ją w posiadanie. W słonecznej ekosferze układu pozostanie dwa razy dłużej, niż Ziemia w strefie życia naszej gwiazdy.
Naszej?
Nie wezmę łazika. Potrzebuję ruchu. Chcę mieć próżnię tuż za wiotkimi warstwami skafandra. Chcę ją czuć na skórze. Jest moim powietrzem. Nie będę się przed nią chronił pod pancerzem pojazdu.
Dotarłem do drzwi i uruchomiłem automat włazu. Poczułem, że nieznośny ucisk, który dławił moje włókna nerwowe, raptem zelżał. I ten moment przeżywałem już setki razy. Moment, w którym uprzytamniam sobie, że spokój tej kabiny jest pozorny. Że jest to spokój wyczekiwania. Że to co się stanie, potwierdzi przesłanki powracającego nieustannie napięcia, wrogości i obrzydzenia. Przesłanki decyzji pozostania tutaj.
Co nie znaczy, że na coś czekam.
Nie liczę i nie będę liczył, jaka cząstka tej nienawiści dotyczy mnie samego. Nonsens. Przecież nie chodzi o mnie, jakim byłem. Ważne jest tylko to, co pozostało obce, pomimo że dotychczas nie potrafiłem tego w sobie odnaleźć. Zresztą, czy chciałem?
Może dlatego cały przypisałem się obcemu światu?
Pójdę już. Sprawdzę zapisy dotyczące temperatury, promieniowania kosmicznego, radiacji, wiatru słonecznego i tysiąca innych rzeczy. Jakby to naprawdę była moja jedyna misja tutaj. Potem wrócę do kabiny. Nie pójdę spać. Przesunę przystawkę pióra świetlnego przed sam ekran i będę pisał dalej.
— Uwaga Gus — zabrzmiało nagle w kabinie łazika. — Daję sondę nad ocean. Dwieście metrów.
Coś zauważył. Jego głos brzmiał chłodno. Kpiący ton ulotnił się bez śladu.
Guskin przerzucił klawisze. Przez moment wyobraziłem sobie co robi Sen, w szczytowej kabinie Idiomu, odległego już o półtora kilometra. Założyłbym się, że ma minę, jakby ratował ludzkość zagrożoną wybuchem supernowej. Odczytał z tarczy kalkulatora wynik operacji kontrolnych. Sześć sekund oczekiwania na sygnał drogi. Spust. Rosnący błyskawicznie sznur paciorkowatych świateł na pulpicie. Teraz.
Ekran przed nami drgnął, jego matową gładź przebiegł jeden oślepiający kurcz, po czym wypełniła się białawym srebrem. Ale to już nie elektroniczna powłoka aparatury, tylko obraz oceanu, przekazywany przez szybującą nad nim sondę do nawigacyjnej Idiomu, a stamtąd na ekran łazika.
Mamy przed oczami to, na co patrzyli członkowie załogi Animy, przesyłając swoje pierwsze i ostatnie zarazem meldunki z tego globu.
Nie dalej niż osiemset metrów od brzegu tafla morza zmieniała barwę. Uwidaczniały się w niej lśniące, niemal czarne tarcze o konturach przypominających monstrualne liście. Zrazu rzadkie, rozrzucone na pozór bezładnie, dalej gęstniały tworząc geometryczną siatkę przypominającą szablon oszczędnego zagospodarowania przestrzeni. Jakby ten niezmierzony ocean połączony z innymi akwenami globu był jednym miastem, pozbawionym terenów pod rozbudowę a pękającym już od nadmiaru mieszkańców.
Oderwałem wzrok od ekranu i wyjrzałem przez iluminator. Liściaste tarcze nigdzie nie wystawały nad poziom morza.