Mogue. Więc to jego dzieciństwo będę wspominał jako własne. Jego bliskich, dom w którym się wychował, jego przyjaciół. W każdym razie wspominałbym, gdyby się tak nie pospieszyli z aparaturą. W obecnym stanie rzeczy zostaną mi tylko „niejasne strzępy”. „Natręctwa”. O czym jeszcze mówił ten… rzeźnik?
Ogarnęła mnie zimna wściekłość.
— Podejdźcie, nie bójcie się — rzuciłem w stronę drzwi, od których trudno było oderwać się Senowi i Guskinowi. — Nie musicie się bać — powtórzyłem. — Jeszcze jestem słaby.
Reuss posłał im przepraszające spojrzenie. Jakby czuł się za mnie odpowiedzialny. Tylko tego mi brakowało.
— Na przykład Reuss — wycedziłem. — Spójrzcie na niego. Siedzi tutaj jakby nigdy nic z miną zakochanej niańki i cały czas tłumaczy, jak mi jest dobrze na świecie. A w gruncie rzeczy w czym jest lepszy od tych z oceanu? Nie wiecie? Ja też nie. Mogę wam za to powiedzieć, w czym jest od nich gorszy. Oni powielali ludzi. Nie mordowali. Gdzie on jest?
Milczeli dłuższą chwilę. Wreszcie Gus postąpił parę kroków i stanął tak, że mogłem go widzieć.
— Kto?
— Nie udawaj wariata, Gus. Mogue. Coście z nim zrobili?
— To co zawsze w takich wypadkach — powiedział od drzwi Sennison.
— Kopczyk na polanie? Kogo tam poślesz tym razem, Sen? Mnie? Czy tego z farmy? Obydwaj jesteśmy w równym stopniu osieroceni. On stracił syjamskiego brata a ja ciało. Bo to moje ciało leży tam, na rozkosznej polance. Może zresztą wrzuciliście go do rzeki. Czy tu są ryby? Reuss — odwróciłem głowę — ty jesteś spec, jeśli chodzi o hydrologię. Nawet oceanografię. Powiedz, czy tu są ryby?
— Zostaw, Gil — powiedział cicho Guskin. Postał chwilę nade mną, po czym skinął głową i usiadł w nogach fotela. — Wcale nie twierdzę, że jest ci dobrze na świecie. I możesz pójść na jego grób. Z punktu widzenia medycyny nie powinienem pewnie tego mówić, ale ja bym poszedł. Gdybym był tobą. Poszedł i pomyślał. Masz do wyboru. Albo złożyć tam mnie, Guskina, albo Mogue. Ale nie tego Mogue, którego pamiętasz z bazy. Który przyleciał z Ziemi. Nie chcę, żebyś mi odpowiadał. Nie rób tego. Proszę. Idź tam i pomyśl. Potem porozmawiamy. Jeśli, oczywiście, będziesz miał ochotę.
Zastanowiłem się.
— Dobrze, Gus — powiedziałem. — Nie histeryzujmy. Co do tego masz rację. A teraz ty wyświadcz mi przysługę. Wyobraź sobie, że jesteś mną. Że to o czym mówisz, dotyczy ciebie. I stoisz tam, nad tym grobem. Stoisz i nie wiesz nic. Nie wiesz kim jesteś. Me wiesz nawet, czy jesteś… człowiekiem. No, Gus?
Cisza.
— Prosiłem się o przysługę. Masz tylko odpowiedzieć.
Westchnął. Pokręcił powoli głową. Ale cały czas patrzył mi prosto w oczy.
— Moja odpowiedź brzmi: nie wiem. Nie umiem się postawić w takiej sytuacji. Sądzę, że nikt tego nie potrafi, zanim jego samego to nie spotka. Wiem, że chodziło ci o coś więcej. Ale na nic innego mnie nie stać. Mogę tylko powiedzieć, że bardzo chciałbym ci pomóc. Sam wiem, że to niemożliwe. I nie myśl, że mnie było łatwo. Nam wszystkim. Jeśli tak myślisz… to…
— Nie, Gus — przerwałem. — Nie musisz kończyć. To są pierwsze ludzkie słowa, jakie usłyszałem po przebudzeniu. Żadne bajdy dla grzecznych dzieci. Dziękuję ci. Ale nie mów nic więcej. Nie psujmy tego.
— Jest jeszcze coś, co braliśmy pod uwagę — odezwał się Sennison. Wyszedł na środek kabiny i utkwił wzrok w kombinezonie Reussa. — Twój stosunek do kopii. Nie, żeby to przeważyło, ale myśleliśmy przede wszystkim o tobie. Co powiesz, kiedy się dowiesz. I przypomnieliśmy sobie… Gil, przecież ty sam udowodniłeś, że oni nie są ludźmi. Sam głosowałeś za tym, żeby ich tu zostawić. Budzili w tobie niechęć… ślepy by zauważył. Krótko mówiąc, nie sądziliśmy, że będziesz miał skrupuły…
— Możesz coś dla mnie zrobić, Sen — spytałem słodko.
— Słucham.
— Wyjdź stąd.
Ja nie będę miał skrupułów! Oczywiście. Nic prostszego, jak zwalić to na mnie. Że niby przemawiałem za pozostawieniem kopii poza Ziemią. W końcu, niech diabli porwią kopie. Ale ja? Co będzie ze mną? „Myśleliśmy tylko o tobie”. Dobre sobie. I kto to mówi!
— Idźcie wszyscy — powiedziałem, odwracając się plecami do kabiny. — Chcę teraz spać.
— Może wolałbyś, żebyśmy cię przenieśli do tamtych? W hibernatorze byłoby ci wygodniej. I miałbyś spokój.
— Zostanę tutaj — burknąłem. — Dobranoc.
Wtedy pierwszy raz przyszło mi na myśl, że naprawdę zostanę tutaj. I że to jest jedyne, co mogę zrobić.
Wieczorem opuściłem jednak nawigatornię. Zrobiło się ciasno. Wrócili Yba i Musparth, Reuss usadowił się na moim zwykłym miejscu, a Sen zasnął przed pulpitem sterowniczym, odwrócony tyłem do pozostałych. Gus miał dyżur. Pełnił go na dole, za rzeką w sąsiedztwie budowy.
Nie skorzystałem z pomieszczenia hibernatorów. Zająłem nisze, mieszczącą aparaturę diagnostyczna. Było tam akurat tyle miejsca, żeby wsunąć fotel, należało tylko trochę podnieść oparcie.
W nawigatorni panowała cisza. Ludzie milczeli. Może naprawdę spali? Nic mnie to nie obchodziło.
Co do mnie, nie zmrużyłem oka. Myślałem. W takich sytuacjach mawia się, że w kimś „dojrzewa postanowienie”. W moim wypadku, byłby to fałsz. Jeśli nawet coś jeszcze roztrząsałem, w gruncie rzeczy byłem zdecydowany. Zresztą, całe to myślenie miało dość mglisty przebieg.
Postanowiłem przede wszystkim, że nie narażę się więcej na żadne zachwalane przez Reussa „natręctwa” i „strzępy wspomnień”. Koniec z przeszłością. Myśleć o tym co robię, co czuję, co będę robił i co będę czuł. i tylko o tym. Znałem się na tyle, że mogłem mieć do siebie zaufanie. Jeśli się lepiej zastanowić, nie ma czego żałować. Z dość licznego rodzeństwa ja jeden wyfrunąłem poza układ słoneczny. Nie odczują zbyt dotkliwie braku średniego brata. I średniego syna. Co do przyjaciół… cóż. Nie darmo nosiłem przydomek „cybernetyczny”. Trudno darzyć przyjaźnią automaty. Ludzi, z którymi byłem zżyty, mogłem zliczyć na palcach jednej ręki. Nawet gdyby mi ucięto więcej niż połowę tych palców.
O czym to przed chwilą myślałem… O przeszłości. O tym, że nie będę sięgał pamięcią wstecz, poza ten dzień, tutaj, w którym stojącego na skraju polany dosięgło mnie słońce. Powiedziałem sobie, że mogę polegać na własnym słowie. Mogę mieć zaufanie…
Zapomniałem o jednym. O drobnostce. Także związanej z zaufaniem, jeśli chwilę pomyśleć.
Zabrzmiały mi w uszach moje własne słowa. „Woleliście strzelać do istot, które nie zrobiły wam nic złego, niż przyjść się z nami przywitać. Z ekipą ratunkową. Ja sprzeciwiam się waszemu powrotowi na Ziemię”.
Mówiłem wtedy dużo więcej. Sen i Gus przyznali mi rację. Mniejsza z tym. Miałem rację. I ona nie wygasła. Kopie zostają tutaj.
Ale wszystko co wtedy powiedziałem, odnosi się teraz do mnie. Mój mózg jest taki sam jak ich. Nie' taki. Ten sam. Mózg, stworzony przez obcą rasę dla jej nieludzkich celów. Nawet jeśli jest wierną kopią mózgu człowieka, dokonano na nim drobnego zabiegu. Dzięki temu okaleczeniu ten mózg kazał Piotrowi zabijać.
Podniosłem się z fotelu. Poczułem, że oblewa mnie zimny pot. Rozdrażnienie, z jakim przyjąłem słowa Sennisona. A przedtem Reussa. To, że nie potrafiłem z nimi rozmawiać. Ani spokojnie pomyśleć.
Kim jestem? Czego mogę się spodziewać po sobie? Co jeszcze zrobię?
Bezwiednie wyprostowałem nogi i stanąłem. Spojrzałem w stronę tonącej w mroku kabiny.
Ogarnął mnie lęk. Niemożliwe, żeby o tym nie pomyśleli. Jeżeli nie śpią, to nie dlatego, że rozpamiętują co zrobili. Boją się mnie. Czuwają. Czuwa przynajmniej jeden z nich.