Dwa razy tylko, odkąd tu jestem, trafiłem na chmury. Dwa na jedenaście.
Dziś też niebo jest czyste. Uczciwe, błękitne niebo, bez śladu odwróconych do góry nogami miast. Stojąc w otwartym włazie Idiomu widziało się z tego miejsca siniejące na widnokręgu góry. Statek był przeszło i rży razy wyższy od mojej łódeczki. Teraz mam przed sobą tylko nieskończony dywan zwichrowanej zieleni lasu. Ale nie przyleciałem tu dla widoków.
Już nie jestem pilotem. Skacząc po kamieniach przechodzę rzekę i wstępuję na niskie zbocze. Metr przede mną wznoszą się obwałowania farmy, przechodzące w ostrą palisadę. Nieruchome talerze anten patrzą w przeciwną stronę. Jakby i one przygotowały się na moje przyjęcie.
Farma opustoszała. Tak jest zawsze. Ilekroć przylatuję, mają pełne ręce roboty poza zabudowaniami. W porządku. Tak powinno być. Odpowiada mi to z pewnością nie mniej niż im. I nie obchodzi mnie, kogo dziś zostawili na dyżurze. Żeby pełnił „honory domu”.
Skręciłem za róg i ujrzałem go. Wyszedł kilka kroków przed bramę i czekał na mnie.
— Dzień dobry, Gil! — powiedział. — Jestem sam. Keszta…
— Widzę — przerwałem. Minąłem go i wszedłem za ogrodzenie.
Obojętne, kto. Powiedzmy, prawie obojętne. Nie w tym jednym jedynym wypadku. Piotra Mogue.
To nie on — pomyślałem. To jego kopia.
W tym właśnie rzecz. Z dwóch kopii pozostała jedna. Ocalał jeszcze mózg. Ocalał — nie jest najszczęśliwszym określeniem. Ale mniejsza o słowa.
Nie rozglądając się podszedłem do stołu, przysunąłem sobie twardy, drewniany fotel i usiadłem. Zajął miejsce po przeciwnej stronie. Wyglądał jakby miał zamiar otworzyć teczkę i niezwłocznie przystąpić do „sprawy”.
— Miałeś dobry lot? — spytał. Skinąłem głową.
— Wracasz dzisiaj? Jak zawsze?
— Tak.
Siedział pod słońce. Moja twarz pozostawała w cieniu. Nie byłem jej dość pewny, aby nie zauważyć tej sytuacji.
— Otworzyliśmy nowy szyb aprowizacyjny — przystąpił do sprawozdania. — Nysa znalazła naftę. Zawiera domieszki, które skomplikują trochę proces syntezy. Na razie rozbudowaliśmy destylatornię. Niezależnie od tego — ciągnął — Musparth i Reuss wybrali się nad morze. Przeprowadzą badania. Gdyby udało się opanować produkcję koncentratów z chlorelli, naftę zachowalibyśmy wyłącznie jako paliwo. No a poza tym — uśmiechnął się — mamy wiosnę. Tu można sobie pozwolić na tradycyjne siewy…
Słuchałem spokojnie. Tylko to usprawiedliwia moją obecność na satelicie tego globu, który może sobie pozwolić na pory roku. Potrzebowałem tego usprawiedliwienia bardziej niż oni. Kopie. Gdyby o tym wiedzieli…
Przyjrzałem mu się uważniej. Jego oświetlona słońcem twarz wyglądała młodo. Bardziej młodo, niż kiedykolwiek. Tylko wokół powiek pojawiały się zmarszczki, kiedy mrużył oczy.
Gdyby wiedzieli… Nieraz przychodziło mi na myśl, że on jeden wie. Ten, który spogląda teraz na mnie spod zmrużonych powiek. I uśmiecha się, mówiąc o wiosennych siewach. Że z pełną świadomością przyjął grę, jaką mu narzuciłem. Ponieważ wie, że gram sam ze sobą.
Człowiek, który jemu dał mózg i ciało, zginął. Kopia tego samego człowieka musiała zginąć, aby dać mózg mnie. Nie mogłem i nie chciałem myśleć, z którym Piotrem rozmawiałem wtedy, na pokładzie Idiomu, przed przystąpieniem do pamiętnego „sprawdzianu”. Tym, którego rok temu pochowano niedaleko stąd, w miejscu, o którym nikt nigdy nie zająknął się przy mnie, czy z tym, który siedzi teraz tutaj z twarzą tak jasną, jakby myślał o Ziemi i białymi od słońca włosami.
Nie mogłem i nie chciałem. Ale czy nie myślałem?
Przecież on wiedział. Jeżeli to był on, musiał pamiętać każde słowo. I coś więcej niż słowa. Że przez kilka godzin był kimś, z kim mogłem rozmawiać. Tak jak ja rozumiałem, co to jest rozmowa.
Ogarnęło mnie zniecierpliwienie. Czy za każdym razem mam przeżywać to samo?
Musiałem zrobić jakiś gest, bo nagle zamilkł. Chwilę trwała cisza. Uniosłem głowę i spojrzałem na niego pytającym wzrokiem.
— To wszystko — powiedział. — Chcemy spiętrzyć rzekę i znaleźliśmy odpowiednie miejsce półtora kilometra stąd. Zrobimy tam małą siłownię i zalew. Myślę, że to drugie okaże się bardziej atrakcyjne — dorzucił z uśmiechem. — Mieliśmy zamiar rozpocząć wiercenia w tym miesiącu, ale jakoś nie doszło do tego. Mamy czas…
Mieli go ponad wszelką wątpliwość.
Milczałem. Patrzyłem mu prosto w oczy. I nie czułem nic. Uświadomiłem to sobie dopiero w tym momencie. Że siedzimy za tym jasnym, drewnianym stołem, on i ja, i po prostu robimy swoje.
Wyprostowałem się odruchowo. Jeśli już pomyślałem, że nic nie czuję, znaczy, że za chwilę to przyjdzie. Przygotowałem się. Ale nie spuściłem wzroku.
Gdybym był rzeźbiarzem, mógłbym teraz zamknąć oczy i wykuć jego twarz. Nie teraz. Także kilkaset tysięcy kilometrów stąd, w mroku księżycowej bazy. Każdego dnia i każdej nocy.
Ale nadal nie czuję nic. Nie ma we mnie śladu zwykłej wrogości, odrazy, niechęci nawet. Czy to znaczy, że wypaliłem się wreszcie i będę miał teraz spokój? Wczoraj w bazie, kiedy skończyłem pisać, myślałem o samotności.
Dlaczego przyszło mi to na myśl? Właśnie teraz? Oparłem się wygodniej. Położyłem łokcie na poręczach i wyprostowałem nogi. Poczułem smak powietrza. Było świeże, przesiąknięte zapachem drewna w pierwszym dniu po okresie niepogody.
Przymknąłem oczy. Nie po to, by rzeźbić w wyobraźni twarz Piotra. Aby nie przeszkadzała. Potrzebowałem spokoju. Nawet światło słoneczne, rysujące ostro kontury sprzętów, ogrodzenia i nieruchomych drzew, utrudniało mi uchwycenie istotnego sensu czegoś, co powstało w mojej świadomości. Co przebiło się, po miesiącach, czy może latach wyczekiwania.
Trafiłem na żywy glob. Mniejsza o drogę. Na żywą ziemie. Nawet w tej chwili tutaj, w obrębie jedynego zabudowanego skrawka jej powierzchni, czuję pod stopami kępy trawy.
Nasi przodkowie, wznosząc oczy ku gwiazdom, uśmiechali się do wizji takich właśnie planet. Zielonych, z wodami i wiatrem, słońcem i deszczem, zaludnionych przez rasy, które w swej mądrości pokierowały własną ewolucją nie gubiąc po drodze łagodności i ciszy. Bo nie umiano sobie wyobrazić globów porosłych zielenią, otoczonych atmosferą z dużą zawartością tlenu, gdzie pochód form żywych nie doprowadził do wykształcenia istot technologicznych. Jeszcze nasi przodkowie z bijącymi sercami buszowali w jaskiniach i rozpadlinach Marsa, wbrew logice i faktom tropiąc ślady jego mieszkańców.
A prawda wygląda tak, że rasę, która w swoim rozwoju przekroczyła próg dzielący ewolucję zdeterminowaną od kierowanej, spotkać można raz na dziewięćset zbadanych układów słonecznych. Przy czym kontakt naszych pilotów z przedstawicielami tych ras jest we wszystkich niemal wypadkach równie owocny, jak rozmowy Don Kichota z wiatrakami.
O tę wiedzę Gus, Sennison, my wszyscy jesteśmy ubożsi od naszych protoplastów. Coś jednak otrzymaliśmy w zamian.
Epoka eksploracji przyniosła ludziom globy takie, jak ten właśnie, których biosfera postąpiła ku chwili, w jakiej powinna, a w każdym razie mogła wyłonić własnego, świadomego gospodarza i nie zrobiła kroku dalej. Które rozwinęły się jak słoneczniki i znieruchomiały w rozkwicie, czekając aż natura ześle im pszczoły. Mogły tak czekać tysiące lat. I czekały.
Było ich sporo, tych planet sprowadzonych przez ludzkość do roli wentyli bezpieczeństwa, dla rozładowania narastających w jej łonie napięć. Więcej niż obiecywali najśmielsi astronomowie pierwszej połowy trzeciego tysiąclecia. Więcej niż Ziemia mogła i chciała objąć zewnętrzną strefę swojego świata.