Выбрать главу

— Cieszę się, Gil — powiedział idąc szybko w stronę łazienki. — Kiedy start?

Nie mogę mieć pretensji, że im się spieszy. Zatrzymałem ich dostatecznie długo. Tylko kto ich prosił?

— Nie mówiliśmy jeszcze o odlocie — mruknął Guskin. Ale Musparth był już wewnątrz niszy. Dobiegł stamtąd szum oczyszczającego gazu.

— Pogadajcie sobie — powiedziałem, wstając może do czegoś dojdziecie. Idę się przejść. Gdybyście chcieli znowu oczyścić kawałek lasu, będę na skraju polany.

Odruchowo dotknąłem bandaża i nie oglądając się na nich wyszedłem z kabiny. Nikt mnie nie zatrzymywał.

Dochodziło południe. Pracowali rozebrani do pasa, Nysa i Yba w skleconych naprędce kostiumach kąpielowych. Przynajmniej pod tym względem pozostały z krwi i kości kobietami z Ziemi. Pomimo upału i pracy, jaką wykonywały, obie były nienagannie uczesane.

— Gil! — usłyszałem za sobą.

Odwróciłem się. Głos dobiegał z góry. W otwartym włazie stał Gus i kiwał na mnie ręką. Zawróciłem niechętnie i podszedłem kilka kroków bliżej spoczywającej na trawie platformy.

— O co chodzi? — rzuciłem, zadzierając głowę.

— To był wypadek — krzyknął, nie dość głośno jednak, żeby go mogli usłyszeć ci na farmie. — W y p a d e k — powtórzył, jakby niepewny czy zrozumiałem.

Jasne, że wypadek. Co mieli im powiedzieć? Że zabawili się w wiedźmę z bajki o Jasiu i Małgosi?

Ciekawe, czy zanim to zrobili, rozmawiali także z nim samym. Z Piotrem. Tym, którego już nie ma. Czy jemu także wytłumaczyli, że to będzie wypadek?

Wolałbym ulec takiemu wypadkowi, niż być jego sprawcą. Pomimo, że nie wiem co sam zrobiłbym na ich miejscu.

Na szczęście, jakkolwiek postąpiłbym będąc kim innym, nie zmienia to faktu, że jestem sobą. I nadal nie wiem, co to oznacza.

Postałem chwilę w rzece, przyglądając się wodzie, opływającej moje kolana. Była chłodna ale nie zimna. Pomyślałem o kąpieli.

Obrazek jak z pionierskiego filmu. Sprzed tysiąca lat. Przyczynek do historii osadnictwa, bo ja wiem? W Kanadzie? Nowej Zelandii?

Wyszedłem na brzeg i nie spiesząc się zmierzałem w stronę budowy. Była na ukończeniu. Obszerny plac został zamknięty stromym nasypem, który automaty umocniły ostro zaciosanymi palikami. W dwóch miejscach obwałowanie rozszerzało się, tworząc okrągłe platforemki. Zmontowano na nich zestawy radiolatarni i anten dalekiego zasięgu, nie tak dalekiego jednak, by mogli nawiązać łączność z układem słonecznym. Oczywiście, jeśli zechcą, zbudują silniejsze. Zajmie im to ładnych parę lat.

Przeszedłem wzdłuż wschodniej ściany nasypu i znalazłem się na wprost bramy. Jej skrzydła zbudowali na wzór wrót prowadzących do prasłowiańskich chramów. Nic nie wiem o tych chramach ale przysiągłbym, że tak właśnie musiały wyglądać.

Wchodziło się na obszerny plac, świecący wydeptanymi w trawie łysinami, zamknięty po obu stronach niskimi, prostokątnymi kopcami. W długich, wpuszczonych głęboko w grunt pomieszczeniach zlokalizowano całą energetykę i przetwórstwo surowcowe. Nie było tego wiele. Jeden mały stos, uniwersalny, pracujący na pierwiastkach ziem rzadkich, bateria przemienników laserowych, tunele siłowe do przeróbki rudy. W porównaniu z wyposażeniem najmniejszej bazy, na byle asteroidzie, było to ubóstwo sięgające prymitywu. Nie, żebym ich żałował. Pomyślałem o Sennisonie i Reussie, tych z Idiomu. To co zdecydowali się dać kopiom świadczyło lepiej o ich własnym zakłopotaniu, niż wszystkie możliwe słowa. Jak na ludzi, kopie dostały setną część tego, co powinny. Jak na prekursorów nowej rasy kosmicznej, stokrotnie za dużo.

W głębi wznosiły się ściany niskiego, obszernego budynku mieszkalnego. Z czasem zechcą go pewno zamienić na mniejsze, coś w rodzaju pawilonów. Ale to ich sprawa.

Dalej widoczne były tylko baraki laboratorium chemicznego, magazynu, dwa małe budyneczki o nieznanym mi przeznaczeniu i stacja łączności.

Wyszedłem na środek placu i zatrzymałem się. Na wprost mnie odwróceni tyłem Mogue i Musparth zajęci byli łączeniem jakichś kabli. Uzbrojeni w długie, przeźroczyste rękawice przekładali lufę czujnika z jednej strony przewodu na drugą, jakby szukając przyczyny defektu styków. Musparth odwrócił w pewnej chwili głowę, spostrzegł mnie i coś powiedział. Nie dosłyszałem odpowiedzi. Wydało mi się tylko, że Mogue pochylił się odrobinę głębiej.

Z głównego budynku wyszła Nysa. Rozejrzała się i zaczęła iść w stronę Yby, która robiła coś na podwyższeniu, sięgającym połowy wysokości ściany laboratorium. Musiała mnie zauważyć. Ale nie dała tego poznać po sobie.

Za to Reuss, ten pierwszy, którego nazywaliśmy „naszym”, zdecydowanie pokazał mi plecy. Jakby naprawdę wierzył, że sprawia mi tym przykrość.

Sprawił ją jednak. Nie tym, że odwrócił się ode mnie. Tym, że go zobaczyłem. Że przez mgnienie musiałem patrzeć prosto w jego twarz.

Poczułem przypływ fizycznego wstrętu. Omal nie zwymiotowałem. I znowu uderzyła mnie myśl, że w tym absurdalnym odruchu, mieści się odraza do samego siebie. I znowu musiałem sobie powiedzieć, że to nie ma znaczenia.

Szedłem w stronę bramy sztywno wyprostowany.

Wiedziałem już nie tylko, że zostanę tutaj. Także, że nie zostanę z nimi. Nie w tej kotlinie, przedzielonej rzeką i do połowy porosłej kuleczkowatym lasem. Nie na tej półkuli. Nie na tym globie.

Niech sobie startują, kiedy tylko zechcą. Im wcześniej, tym lepiej. Przynajmniej dla nich. Przedtem jednak zbudują mi uczciwą bazę. Wyposażoną tak, żeby człowiek, prawdziwy człowiek, czuł się tam na swoim miejscu.

Przyspieszyłem. Zrezygnowałem ze spaceru po lesie. I nie przyglądałem się już wodzie w rzece. Poszedłem prosto do miejsca lądowania Idiomu, wszedłem w cień padający od płetwiastej obudowy dyszy i stanąłem na platformie windy. Sunąc w górę przyjrzałem się mimochodem kadłubowi. Spędzi w stoczni ładnych kilka tygodni. Sen i Gus zajmą się w tym czasie życiem towarzyskim. Może wybiorą się w góry.

Pomyślałem, kto wprowadzi się do mojej kabiny w bazie na Proksimie. Ktokolwiek to będzie, posiedzi kilka dni przy demontażu „doktora” i pokrewnych mu automatów. Chyba, że trafia na takiego samego odludka jak ja. Nie bardzo w to wierzę.

Pomyślałem, że teraz nie zawracałbym sobie głowy moimi doktorami. Kto wie, czy sam nie posłałbym ich na złom. Nie, żeby sprawić satysfakcję „Technicznemu”. Nie wiem dlaczego. Postarzałem się?

Osadziłbym każdego, kto jeszcze kilka dni temu szepnąłby złe słówko o mojej „prywatnej” aparaturze. Kazałbym mu pilnować własnego nosa.

Więc skąd teraz…? Piotr?

Poczułem szum w skroniach. Znowu ujrzałem twarz kobiety, o której nie potrafiłbym powiedzieć nic, poza tym, że ją znam. I to dobrze.

Najprościej byłoby sprawdzić te… różnice, porównując posiadaną wiedzę. Ale on także był cybernetykiem. Przeszedł te same stopnie specjalizacji, co ja.

Muszę wziąć się w garść. Wykreśliłem z mojego życia przeszłość. Ze wszystkimi jej atrybutami i konkretami, nie wyłączając ludzkich twarzy.

Piotr, kulący się pod moim wzrokiem i Reuss pokazujący mi plecy. Całkiem, jakby wiedzieli, co sądzić o tym… wypadku.

Nonsens. To przez ten „seans”, w trakcie którego, im się nie udało. A jeśli nawet… czy i bez tego można myśleć o jakimkolwiek wzajemnym stosunku? Poza udawaniem, że samym swoim widokiem nie sprawiamy sobie kłopotu i przykrości?

Nie pomyślałem o jednym, sunąć wzdłuż pancerza i przyglądając się śladom, jakie pozostawiła na nim próżnia. O tym, że zobaczę go jeszcze jeden jedyny raz w życiu. Kiedy będę opuszczał statek, zjeżdżając do mojej nowej bazy.