Выбрать главу

W kabinie panowało milczenie. Nadchodząc korytarzem nie słyszałem ich głosów. Mimo to wyglądali, jakby ktoś przerwał w połowie wygłaszane właśnie zdanie. Jedno ze zdań, w żadnym razie nie przeznaczonych dla moich uszu.

— Naradziliście się? — spytałem. — I co?

— Czekaliśmy na ciebie — powiedział Sen. Trudno o lepsze kłamstwo. Lepiej zamaskowane.

Jakby ktoś wlał w piszczałki organów beczkę szarego mydła.

— Sen miał na myśli, że postanowiliśmy dostosować się do ciebie. Na Reussa nie możemy liczyć. Mówi, że właściwie mógłbyś już lecieć, ale jak każdy w jego sytuacji dodaje, że powinieneś mieć jeszcze trochę spokoju.

Właśnie. Czego mi trzeba, to spokoju.

— Nie lecę z wami — powiedziałem. — I proszę, żeby nikt nie tłumaczył, co chciałem przez to powiedzieć.

Znowu nastała cisza. Trwała dłużej, niż przed chwilą. Tak długo, że mogła oznaczać tylko jedno: mówili o tym. Ale nie osiągnęli porozumienia. W każdym razie takiego, żeby zadawalało wszystkich. Żeby mogli spojrzeć mi w oczy.

Zrozumiałem dość. Pozwolą mi zostać. Nie użyją podstępu. Ani siły. Dobre i to.

— Nonsens, Gil — Guskin westchnął i pokręcił się niespokojnie w fotelu. — Nie wiesz, co mówisz. Żaden z nas na to nie pozwoli… Pomyśl, co powiedzielibyśmy w bazie…

Już się wycofuje. To ostatnie zdanie wyjaśniło mi wiele. Proszę bardzo. To mogę jeszcze dla nich zrobić. — Tu was boli — mruknąłem. — Dobrze. Mówmy konkretnie. Powiecie im, że kopie zachowały potencjalną agresywność. Nikt nie może przewidzieć, kiedy i gdzie należy się liczyć z jej reaktywizacją. Co, może tak nie jest? — dodałem zaczepnie. — Powiecie dalej, że zostawiając ich na tej planecie, musieliśmy wyposażyć ich w aparaturę i technologię, która jako baza wyjściowa otwiera przed nimi daleko sięgające perspektywy. Żaden z was nie może zaprzeczyć, że to prawda. Powiecie — ciągnąłem — że w tych okolicznościach byłoby szczytem lekkomyślności, pozostawianie ich bez nadzoru. I to nie z odległości tych kilkudziesięciu parseków. Takiego, żeby zapewniał operatywność działania, jeśli do niego przyjdzie. Inaczej mówiąc, ktoś musiał tu zostać. Opowiecie — dodałem niezmienionym tonem — co się zdarzyło. I że ja sam o to prosiłem. Ponieważ jednak kopie mają dać początek autonomicznej rasie, nadzór nie powinien nosić cech sterowania. Interwencję przewidujemy tylko w obliczu czegoś naprawdę poważnego. Dlatego nie zostałem z nimi, na Czwartej. Zbudowaliśmy bazę na satelicie, wyposażoną we wszystko, co…

— Nie! — zawołał Guskin. Tym razem zabrzmiało to szczerze.

— Nie przerywaj. Pracuję w tej chwili na wasze konto. A więc, zbudowaliśmy bazę i z niej właśnie „Cybernetyczny Gil” przygląda się kopiom, gospodarującym na swojej farmie…

— Gil, proszę cię… — zaczął Gus.

— Znowu? — spytałem łagodnie. — Raz już usłyszałeś coś o czułościach. Bądź wyrozumiały. Ostatecznie, jestem rekonwalescentem.

To go ruszyło. Wstał i odepchnął oparcie fotela aż zafurgotało.

— Róbcie co chcecie — wyrzucił z siebie. — Ja nie biorę w tym udziału.

— Obejdzie się — przystałem. — Załatwią to za ciebie. Nie rozumiesz, że sprawa jest przesądzona? Zresztą, wymyślcie coś innego. Dodajcie kilka przymiotników. To wasza specjalność. Na przykład o pionierskich rozkoszach prowadzenia badań w tym układzie. Nawiasem mówiąc zostawicie mi tam zestaw automatów pomiarowych. Nie będę się nudził. Tego możecie być pewni.

— Jak długo masz zamiar tam siedzieć? — spytał Sen.

— Dość długo, żebyś nie musiał troszczyć się o bramę tryumfalną na mój powrót. Jeszcze coś?

Guskin, który od kilku minut stał przy iluminatorze, odwrócony do nas plecami mruknął coś niezrozumiale, machnął ręką i wyszedł. Odprowadziłem go wzrokiem.

— On już zrozumiał — zwróciłem się po chwili do pozostałych. — Ciekawe — spojrzałem na zegar o ile was wyprzedzi. Długo dacie mi jeszcze nad sobą pracować?

Sennison wyprostował się. Był zły.

— Takich jak ty — warknął — powinno się trzymać z daleka od normalnych ludzi. Możesz doprowadzić do…

— Brawo! zawołałem. Jednak doszło to wreszcie do ciebie.

Wzruszył ramionami i zamilkł.

— Sen chciał powiedzieć, że tacy jak ty…

— To znaczy kto? — przerwałem znowu. — Gil? Czy Mogue?

Teraz on na odmianę.

— Nie odczujesz mojej nieobecności, Sen — dodałem. — Nie jestem z tych, którzy potrafią w każdej chwili wytłumaczyć co mianowicie chciałeś powiedzieć naprawdę. Zwłaszcza wtedy, kiedy trafiasz w dziesiątkę. Odpowiedzcie wreszcie Musparthowi — zwróciłem się do milczącego biomatematyka. Kiedy start?

— Ależ mnie się nie spieszy… — wyjąkał szybko Musparth.

— Nie kłam, Mus — uśmiechnąłem się. — I pamiętaj, że czeka nas trochę pracy na satelicie. Automaty automatami ale samo programowanie bazy zajmie kilka dni. A czas biegnie…

— Lecimy jutro — uciął Sen.

Tak było dobrze.

Nie zdradzili się jednym gestem, nie mówiąc o słowach, że ta decyzja przyniosła im ulgę. Może naprawdę woleli nie zostawiać kopii samych. W tym co mówiłem było coś więcej, niż papka, którą zakleją buzie towarzyszom z Proksimy. Nawet, jeśli to coś samo nie przesądzało o niczym. Co do badań, znajdowaliśmy się w nietkniętej przez ludzi części galaktyki. Naprawdę warto dowiedzieć się czegoś o układzie, który bądź co bądź wydał istoty technologiczne. To, że te istoty nie przeżyły pierwszego kontaktu z naszą cywilizacją, ograniczało wprawdzie zakres badań do historii, ale i z historii można się podobno czegoś nauczyć. Tak przynajmniej z uporem twierdził „Techniczny”.

W gruncie rzeczy wszystko to plewy. Stwierdziłem, że nie należę do żadnego ze światów. Podsunąłem argumenty, które miały im pomóc w przyjęciu tego stwierdzenia do wiadomości. W rzeczywistości świadomie, z wyrachowaniem, kładłem dymną zasłonę. Rozumieli to tak samo dobrze jak ja. Ale te argumenty usprawiedliwiały ich przed nimi samymi. Czekali na to tylko. Skąd mieli wiedzieć z kim właściwie mają do czynienia? Pomimo wszystko, co mówił Reuss. Lepiej mnie zostawić, niż dyskretnie czekać, kiedy zacznę warczeć na ludzi i rozglądać się za tym czarnym lśniącym przedmiotem, który kopie wynosiły z oceanu. Pozostało przyznać się do porażki. Albo uznać, że zwariowałem. A to akurat nie zdarza się pilotom. Nawet tak gadatliwym jak Sennison.

I dlatego nie potrzebowałem żadnego gestu z ich strony aby wyczuć, że po słowach: „lecimy jutro” spadł im kamień z serca.

Zresztą, wiedziałem że tak będzie zanim padły te słowa. Gdyby nie to, kto wie, może siedziałbym cicho?

Nie. Wystarczyła ta twarz, o której nie chciałem myśleć. Przez którą nie mogłem wracać pamięcią do żadnego z tysięcy klocków, z jakich życie budowało w ciągu trzydziestu kilku lat moją osobowość. Nie mówiąc o innych twarzach.

Właz transportowy zamknął się za ostatnim z automatów, które wznosiły farmę a następnie otaczały statek ochronnym kordonem. Grodzie paliwowe były pełne. Od strony rzeki jaśniał świeżo usypany wał który miał uchronić brzeg przed spaleniem przy pierwszym uderzeniu dyszy startowych.

Czekaliśmy tylko na Guskina. Oczywiście, on był tym, który poszedł „pożegnać” kopie w imieniu ludzi. Nie wszystkich. To znaczy nie w moim. Gotów się byłem założyć, że misji poinformowania kopii o pozostającym w ich sąsiedztwie aniele stróżu nie powierzą komu innemu. To znaczy, nikt prócz niego jej się nie podejmie.

Minęło dobre pół godziny, od kiedy zniknął pod okapem, ochraniającym wejście do głównego budynku. Przez ten czas w kabinie nie padło jedno słowo. Przynajmniej tyle.