Выбрать главу

Wyszedł w końcu. Przez chwilę wydawało się, że jest sam. Ale tamtym się po prostu nie spieszyło. Inaczej niż jemu.

Byli w komplecie. Yba, Nysa, Reuss, Musparth i Musparth. Pomyślałem, czy dwaj ostatni dojdą kiedyś do porozumienia i porobią sobie chociażby znaczki na czole, jak średniowieczne Hinduski.

Ostatni szedł Mogue. Sam. Ten pozbył się kłopotu. Nie bez mojego udziału.

Nie poszedłem na grób. Nie pytałem, czy wybrali mu las, czy łąkę. Raczej las. Z otwartego włazu Idiomu roztaczał się tak rozległy widok na zieloną równinę, że świeży pagórek musiał kłuć ich w oczy. W lesie co innego. Wystarczy wejść za drzewo i nic nie widać. Tak, o ile ich znam, to jednak był las.

Nie interesowało mnie, czy on wie, gdzie to jest. I czy tam był. Przeszło mi tylko przez myśl, że jeśli istnieje jeszcze coś, co byłoby mnie w stanie poruszyć, to jego widok tam, w tym miejscu.

Guskin szedł szybko. Głowę trzymał nisko pochylona, jakby uważał, żeby nie nadepnąć na żmiję. I nie obejrzał się ani razu, do samej bramy.

Nysa i Yba trzymały się z tyłu w odległości kilku kroków. W pewnym momencie Reuss zrównał się z nimi i coś powiedział. Wtedy Gus przystanął. Czekał. Ale nie odwracał głowy.

Reuss zrobił kilka kroków i zatrzymał się również. Patrząc cały czas w plecy Guskina dał ręką znak idącym za nim. Stanęli, zbici w ciasną gromadkę.

Teraz Gus uniósł głowę i spojrzał za siebie. Chwilę stał bez ruchu, jakby czekając na słowa, które powinny paść. Wreszcie zrozumiał, że Reuss nie ma już nic do dodania. Wyprostował się i ponownie odwrócił w stronę bramy. Rozłożył ręce. Podsłuch był wyłączony ale po ruchu jego warg poznałem, że powiedział „nie wiem”.

Kiedy znalazł się za bramą i szedł w stronę rzeki, jego plecy pochyliły się znowu. Nie patrzył dalej, niż metr przed czubkami własnych, ciężkich butów. Poszedł bez kasku, ale w kompletnym skafandrze próżniowym.

Usłyszeliśmy szum windy, potem głuchy stuk klapy, która zatrzasnęła się za jej prowadnicami i równocześnie zgasło, jak zdmuchnięte, światełko ostrzegające że właz jest otwarty. Zciemniała lampka czujnika śluzy.

— Do startu — powiedział Sennison.

Usłyszałem, że Gus usadowił się już na zwykłym miejscu. Byliśmy gotowi.

— Tlen! — rzucił Sen. Nie wytrzymał i dodał:

— Czego oni chcieli?

Guskin nie odpowiedział.

— Mówili coś o… Ziemi?

Milczenie.

Czego się spodziewał? Że za naszym pośrednictwem przekażą komuś ukłony? Nawet gdyby tak było, ja przynajmniej wolałbym o tym nie wiedzieć. To znaczy, na jego miejscu.

— Powiedziałeś, kto z nimi zostaje? I po co? — spytałem.

— Uhm — mruknął Guskin. — Startujmy już — dodał.

Sen dał sygnał. Głuche dudnienie pod pokładami przeszło w ciągły grzmot. Jeszcze ułamek sekundy i w bocznych iluminatorach ujrzeliśmy sunące kotliną strugi płonącego gazu. Wskaźnik przyspieszenia drgał, odbijając od pozycji zerowej. Minęły dwie sekundy zanim ucichł i z rosnącą łagodnie szybkością zaczął się piąć ku szczytowi tarczy.

— Pytali — powiedział Guskin, kiedy wychodziliśmy z atmosfery — czy za twoim pośrednictwem także nie wolno im porozumiewać się z Proksimą…

Obiecywali sobie po mojej obecności więcej niż ja sam.

— Co im powiedziałeś? — spytałem.

— Że na ich miejscu myślałbym o sprawach tego świata. I nie zaprzątałbym sobie głowy pytaniami, na które nie ma odpowiedzi.

— I co jeszcze?

— Nic — burknął.

Osiem razy opasaliśmy pierwszy księżyc Czwartej, zanim uznali, że teren będzie odpowiedni. Jakby wszystkie miejsca na tym nagim, upstrzonym ostrymi szczytami i martwym od zarania dziejów globie, nie były dokładnie takie same. W każdym razie tak samo odpowiednie. Jeśli już upierać się przy tym określeniu.

Wybierali tak troskliwie, jakby szukali placu pod budowę ochronki. Potrzebowali tego, musieli się upewnić, że zrobili dla mnie wszystko co w ludzkiej mocy.

Lądowaliśmy o drugiej po południu, czasu bazy. Godzinę później szczyt łagodnego skalnego wybrzuszenia był już ścięty. Na powstałej w ten sposób platformie automaty rozpętały chemiczne piekło budowy.

Wziąłem łazika i pojechałem wytyczyć punkty pod przyszłe stanowiska obserwacyjno-pomiarowe. Nie spieszyłem się. Zabrałem zapas koncentratów i wody, jaki całej ekipie starczyłby na tydzień.

Zabawiłem wszystkiego czterdzieści osiem godzin. Kiedy wróciłem, podziemna cześć budowli była gotowa. Szyb o promieniu trzech metrów sięgał w głąb, do najciekawszych z punktu widzenia syntezy pokładów geologicznych. Jego ściany zastygły w ciągu kilku minut, oblekając się gładką jak szkło powłoką. Grodzie energetyczne, generatory przyśpieszników i laserów były wyposażone i zamknięte od góry podłogą kopuły mieszkalnej. Ta ostatnia, wstrzeliwana w formy stabilizowane polem siłowym rosła w oczach.

Wybrałem kilka automatów i pieszo już zacząłem wędrować od jednego wybranego miejsca do drugiego, instalując aparaty rejestrujące, radiolatarnie, sondy, łączność i co tam jeszcze brakowało, do skompletowania sieci informacyjnej z prawdziwego zdarzenia. Zajęło mi to pełne cztery doby. Po powrocie zastałem bazę gotową.

Wszedłem do śluzy, zrzuciłem skafander i zatrzasnąłem za sobą klapę. Rozejrzałem się.

Tak, to nie było zrobione dla kopii. Kalkulator z kompletem przystawek. Aparatura diagnostyczna i zaplombowana pokrywa stymulatora. Pulpit łączności. Rozrząd energetyczny. Sterowanie stosu i programowe bębny miotaczy. Automatyczna dyspozytornia.

Pośrodku, odwrócony tyłem do głównego ekranu siedział Guskin. Tkwił w niskim, pianowym fotelu i wyglądał, jakby czekał tak, w niezmienionej pozycji, okrągły tydzień. Wodził za mną wzrokiem ale nie mruknął nawet, kiedy wszedłem.

Nie patrząc w jego stronę podszedłem do pierwszego ekranu i wyświetliłem schemat stacji. Wezwałem automatyczne czujniki zainstalowane we wszystkich newralgicznych punktach konstrukcji i samej budowli. Jeden po drugim meldowały w swoim świetlnym języku, że wszystko jest w porządku. Przyjąłem to do wiadomości, odczekałem chwilę i wygasiłem tarczę. Wszedłem w prawa gospodarza.

Minąłem pulpit łączności, musnąwszy wzrokiem tor zarezerwowany dla Ziemi, a właściwie dwa tory, bo jeden dla częstotliwości Proksimy a drugi Centralnej Rozdzielni Informacyjnej na Pacyfiku i zatrzymałem się przed głównym ekranem. Przyjrzałem się klawiaturze i rozjaśniłem tarczę.

Przez chwilę migały mi przed oczami barwne linie, jakieś nieregularne i cudaczne sinusoidy. W końcu aparatura dostroiła się i nagle wyrosły przede mną zabudowania farmy. Brama amerykańskiego fortu z czasów wojen indiańskich. Nie wiem dlaczego wtedy, na dole, pomyślałem o jakimś chramie. Obszerny dziedziniec porosły częściowo trawą i zamknięty podłużnymi nasypami. Ogrodzenie z wieńczącymi je talerzami i pająkami anten. Laboratorium z niską, opasłą wieżą. I główny budynek, przed którym widniały sylwetki kubek w kubek podobne do ludzi.

Więc to będzie moje zajęcie. Ten ekran. Przybliżyłem obraz.

Ujrzałem ich twarze. Nysa, z reklamowego filmu, zachwalającego uroki wakacji w którymś z rezerwatów. Reuss, ponury, ze ściągniętymi brwiami. Wyglądał jak średniowieczny wódz, który za chwilę będzie musiał dać sygnał odwrotu. Tylko że starożytni wodzowie nie paradowali w slipach. A poza tym istnieli naprawdę.

Mogue. Piotr.

Odruchowo objąłem dłonią szyję. Rozpiąłem bluzę i próbowałem zaczerpnąć powietrza.