Выбрать главу

I dlatego byłem pewny, że zastanę ich wszystkich. Zresztą, po raz pierwszy zdarzyło się, że przylatuję nie zapowiedziany, niezgodnie z miesięcznym rozkładem jazdy i do tego dwa dni po zwykłej wizycie. Taka nagła „inspekcja” nie wróżyła niczego dobrego. Trudno, żeby myśleli inaczej.

Myliłem się. Na spotkanie wyszedł mi sam Mogue. Nie do bramy. Stał pośrodku dziedzińca, mrużąc oczy, bo słońce świeciło mu prosto w twarz. Czekał.

Zbliżałem się do niego powoli, spoglądając w prawo i lewo, jak człowiek, który z daleka już chce aby wiedziano, że przybywa, nie mając nic do powiedzenia. W każdym razie nic przyjemnego. Kiedy dzieliło nas nie więcej niż pięć kroków, stanąłem.

— Dzień dobry, Piotrze — powiedziałem.

Pierwszy raz nazwałem go po imieniu. Przyjął to drgnienia.

— Znowu zostawili cię samego? — spytałem. — Dokąd dzisiaj poszli? Nad morze? Czy dalej pracują w polu?

Nie odpowiedział. Na moment przymknął powieki, po czym wyprostował się i spojrzał mi prosto w oczy.

— Przy takiej pogodzie trudno usiedzieć w domu — ciągnąłem. — Ale to u was normalne. No więc?

Przez jego lewy policzek przebiegł kurcz. Twarz mu spochmurniała.

— Przecież wiesz — powiedział.

Nie było w tym nic z przyznania się. Zmieszania. Nie miał sobie nic do wyrzucenia. Był po prostu zły, że tak stawiam sprawę.

— Domyśliłeś się, że tam byłem? — spytałem. — Już wtedy?

— Czy to ma jakieś znaczenie?

— Dla mnie tak — powiedziałem.

— Nie — odparł. — Ale cóż innego mogłem pomyśleć, kiedy cię dzisiaj zobaczyłem. Mniejsza z tym — dodał, odwracając się na pięcie. — Proszę. Oni są tam.

Nie oglądając się ruszył w stronę laboratorium.

Chciałem mu powiedzieć, żeby poczekał. Zatrzymać go. Ale stałem dalej, bez słowa, patrząc jak odchodzi. Przyglądałem się jego plecom, sztywno wyprostowanym, jakby sprawiały mu trochę kłopotu.

Był już blisko głównego budynku, kiedy zorientował się, że nie słyszy moich kroków. Stanął i obejrzał się. Ramiona mu opadły.

Rozejrzałem się. Poza nami nie było żywej duszy. Obszerny, zalany słońcem plac, otoczony ogrodzeniem. Za nim ściana lasu. Od strony rzeki schodzący nisko i ciągnący się w nieskończoność błękit.

Minęły dobre dwie minuty, zanim się poruszyłem. Zrobiłem to jakby z żalem. Atmosfera, jaką oddychałem w bazie była skomponowana według wszelkich prawideł sztuki. Ale to co innego. Tak jak ekrany nie zastąpią przestrzeni, a najlepsze chemiczne oświetlenie słońca.

Inaczej niż z ludźmi. Tych z powodzeniem można wymienić na automaty. Wiedziałem coś o tym.

Tylko nie byłem już tego pewny.

Ani razu nie spojrzałem w stronę Piotra. Szedłem prosto ku stołowi, podobnemu bardziej do wielkiej, wysokiej ławy. Wzrok trzymałem utkwiony w jednym ze stojących w słońcu foteli. Przez moment jakby nie było między nami żadnej platformy zainteresowania. Dopiero kiedy rozsiadłem się wygodnie, wyciągając nogi na całą ich długość, skinął głową. Ruch był nieznaczny, niemal niedostrzegalny, ale zrozumiałem, że oznacza gotowość do zawarcia porozumienia. Nic ponadto. Nie uważam, żeby to było mało.

Podszedł w końcu i zatrzymał się na wprost mnie, po przeciwnej stronie stołu. Wskazałem krzesło. Przyglądał mu się chwilę, jakby chciał zyskać na czasie, po czym usiadł.

— Mogę o coś spytać? — zagadnąłem.

Spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. Poruszył głową. Nie był przyzwyczajony do takich wstępów. Ja także.

— Dlaczego to właśnie ty do mnie wyszedłeś?

Odczekał chwilę. Miał nadzieję, że powiem coś więcej. Ale mnie się nie spieszyło. Nie dzisiaj.

— To także ma dla ciebie znaczenie? — spytał bez uśmiechu.

— Także to czy także dla ciebie? — podchwyciłem.

— Jak chcesz — bąknął. — Rozmawiałem z tobą przedwczoraj. Myśleliśmy, że zostało coś do powiedzenia i dlatego tu jesteś…

— A nie zostało?

Drgnął, jakby go nagle coś zabolało. Wyprostował plecy i położył dłonie na stole.

— Słuchaj, Gil — powiedział spokojnie — nie obchodzi mnie co o nas myślisz. Że nie jesteśmy ludźmi i tak dalej. Kimkolwiek bym jednak nie był, nie lubię zabawy w ciuciubabkę. Zawsze byłem za poważny na swoje lata… — dodał, ściągając wargi. Jakby pomyślał, że się uśmiecha.

Mój styl, daję słowo. Nie uważałem go za najgorszy. Skłaniałem się ku teorii, że pomaga ludziom znosić to, co mam im do powiedzenia. Co gorsze, miał rację.

— Może nie zacząłem najszczęśliwiej — przyznałem. — Ale sam widzisz, że występuję w nowej dla siebie roli. Nawiasem mówiąc, nie tylko tutaj.

— Tak? — rzucił. — Powiedz mi jedno: dasz znać Ziemi?

Nie pozwoliłem mu czekać. Skinąłem głową. Chwilę wpatrywał mi się badawczo w oczy, wreszcie, jakby teraz dopiero uwierzył, że mówię serio, wzruszył ramionami i spuścił głowę.

— O czym w takim razie chcesz mówić? — mruknął.

— O tym. Ale nie o Ziemi.

— Bo ona nie powinna nas obchodzić? Spoważniałem. Ciuciubabkę mieliśmy za sobą.

— Właśnie — powiedziałem. — Co nie znaczy, że ma was obchodzić mniej niż mnie. Przynajmniej — dodałem po chwili zastanowienia — w tym przypadku.

Pomyślałem, mówiąc to, że chodzi o prostą uczciwość. Nie wiem, skąd mi się to wzięło.

— Naprawdę tak myślisz? — spytał. W jego głosie pochwyciłem nową nutę. Jakby odkrył we mnie coś, co go zaskoczyło. Ale nie żebym się musiał tego wstydzić.

— Uważasz, że któremuś z nas dwóch może się opłacać mówienie czegoś, czego nie myśli? — odpowiedziałem pytaniem.

Teraz uśmiechnął się.

— Nie — pokręcił głową. — Co to, to nie.

Poprawił się w fotelu. Jego oczy stały się odrobinę mniej czujne.

— Potrzebuję kogoś w bazie, na satelicie. Polecisz ze mną? — spytałem niespodziewanie dla samego siebie.

Chwilę patrzył na mnie, jakby chciał spytać czy nie oszalałem, po czym twarz zaczęła mu cierpnąć. Jego broda wysunęła się odrobinę do przodu. Zacisnął wargi.

— Ja? — syknął.

Skinąłem głową.

— Mało ci… jednego?

Teraz ja omal nie syknąłem. I dalej nie czułem nic. Nie mógł mnie usposobić wrogo. Ani urazić.

— Nie chcesz? — spytałem jakby nigdy nic.

— Nie.

To „nie” zabrzmiało jak zatrzaśnięcie klapy. Przytaknąłem ruchem głowy, na znak, że zrozumiałem.

— Nie odlecisz stąd, prawda? — powiedziałem. — Nigdy i nigdzie.

— Po co to mówisz?

— Nie domyślasz się? — zrobiłem zdziwioną minę. — Żaden z was nie opuści tego globu. A więc?

Odetchnął głęboko. Jakiś czas milczał, po czym westchnął znowu. Najwyraźniej odprężył się. Jakby zrzucił mocno wypchany plecak.

— O to chodzi… — mruknął.

— Spodziewałeś się czegoś innego?

Potrząsnął głową. Usilnie wpatrywał się w krawędź stołu, jakby odkrył tam właśnie prehistoryczne inskrypcje. Wreszcie wyprostował się, oparł wygodnie, założył ręce na piersi i spojrzał mi w oczy.

— Może chciałbyś tam pójść? — rzucił.

— Później — powiedziałem. — Wierzę, że znalazłbyś przyjemniejsze zajęcie. Ale rozumiesz chyba, dlaczego muszę wiedzieć.

Dłuższą chwilę trwało milczenie. Słońce przypiekało mocno. W powietrzu było tak cicho, jak nigdzie na Ziemi. W tym momencie uświadomiłem sobie, czego tu brak. Owadów. Bzyknięcie komara przy uchu, przelot jednej muchy mógł sprawić, że rozkleiłbym się na dobre.