Выбрать главу

Pochwyciłem spojrzenie Guskina. Wzruszyłem ramionami i skinąłem głową.

Gus powiększył obraz. Naszym oczom ukazał się skrawek oceanu z widocznymi na pierwszym planie zarysami liściastej płaszczyzny. Z bliska jej czerń wydawała się złamana świecącym granatem. Przez środek liścia biegła odrobinę jaśniejsza pręga. Przypominała żyłę przewodzącą soki w żywej roślinie. Ale tylko rysunkiem. Na ułamek milimetra nie wybiegała ponad gładź całej tarczy.

Kątem oka pochwyciłem ruch w dolnej części ekranu. Guskin pochylił się błyskawicznie i ponownie przybliżył obraz. W tej samej chwili w kabinie rozległ się głos Sennisona:

— Uwaga Gus, uwaga Gil, ruch w oceanie…

— Widzę — mruknął Guskin.

Niech kto chce wybrzydza nad moim „doktorem”, ale on zachowywał się rozsądniej. Na miejscu Sena nie powziąłby na przykład podejrzenia, że obydwaj z Gusem zostaliśmy nagle dotknięci ślepotą. A gdyby nawet, zostawiłby to odkrycie dla siebie, rozumiejąc, że słowa i tak już nie pomogą. Oto do czego prowadzi nawyk „wymiany myśli” między ludźmi, którzy myślą tak samo i to samo, ponieważ w przeciwnym razie nie byłoby dla nich miejsca w przestrzeni. Przynajmniej wśród żywych. Stanowczo wolę matematykę, biomatematykę, upostaciowana i udźwiękowioną w moich maszynach.

Zauważony przez nas ruch nie trwał długo. Zaledwie dotarło do mnie, że na powierzchni morza zarysowują się regularne koła i leniwym ruchem, jakby pokonując siłę bezwładności, ruszają z miejsca, w twarze strzeliła nam błyskawica i na poczerniałym w ułamku sekundy ekranie pozostały tylko wijące się niezdarnie ślady pasm przesyłowych.

— Wziąłeś namiar? — spytałem po chwili.

Sen nie odpowiedział. A więc nic z tego. Trudno się dziwić. Jeśli pilot Proksimy nastawia się na niespodzianki, to nie starcza mu refleksu ani spokoju na sytuacje normalne.

Trwało półtorej minuty zanim wyrzutnię Idiomu opuścił następny aparat. Ten nie dotarł nawet do pierwszej linii liściastych płaszczyzn. Znowu błysk, tak krótki, że niemal nieuchwytny wzrokiem a przecież pozostawiający pod powiekami bolesne, wirujące iskry — i druga sonda podzieliła los pierwszej.

Nie mogliśmy dłużej wątpić. Wiedzieli o nas. Powitali nas. Po swojemu.

Ale nie ujrzeliśmy nic. Także to co zniszczyło aparaty zwiadowcze tkwiło ukryte pod gładką, idealnie zwartą pokrywą oceanu.

Odruchowo poprawiłem się w fotelu. Łazik spełzł powoli z wierzchołka wydmy, zakołysał na zboczu, przebył dziesięć, może dwanaście metrów i znieruchomiał. Od strony morza pozostały widoczne jedynie reflektory jego anten.

Nie czekaliśmy długo. Lustrując teren dojechałem właśnie do linii horyzontu, kiedy dobiegł mnie krótki pomruk Guskina. Uniósł się i wskazywał dłonią prostokąt bocznego iluminatora. Poszedłem za jego wzrokiem.

Na wprost nas, w odległości mniej więcej sześciuset metrów, w białosrebrzystym szkliwie oceanu zarysowała się okrągła, czarna plama. W tej samej chwili spostrzegłem następną. Za nią jeszcze jedną. I jeszcze. Wybiegały spod chmur i szły równym szeregiem ku brzegowi.

Raptem wszystkie równocześnie zaczęły wirować. Z początku leniwie, ruch był ledwie zauważalny, koliste tarcze trzymały się niewzruszenie płaszczyzny oceanu. Trwało to kilkanaście sekund, po czym zapadły w głąb. Tak gwałtownie, że przez chwilę widzieliśmy tylko wyrzucone z dna rozbryzgi rtęciowej cieczy.

— Uważajcie — odezwał się Sennison. — Mam osiemset metrów przedpola. Bez marginesu…

Ostrzegał, że w razie konfliktu nie może nas osłonić ogniem głównego miotacza. Byliśmy za blisko celu.

Tylko co właściwie miało stanowić ten cel? Dziury w morzu? Niewidoczne z lądu konstrukcje? Poza tym dane dotyczące pola ostrzału mieliśmy cały czas przed oczami. Tak samo, jak charakterystykę łączności. Urodzony gawędziarz znowu wziął w Senie górę nad pilotem.

Zaledwie to pomyślałem, w kabinie ponownie zabrzmiał jego głos. Tym razem w porę.

— Góry! Uwaga na góry!

— Obserwuj ocean — rzuciłem do Gusa, błyskawicznie zmieniając położenie anten. Nie musiałem szukać. Z najbliższego pasma wzgórza wznosiły się w równych odstępach cztery wielkie słupy dymu. Wyglądały jak filary gigantycznego mostu pozbawione nagle spinających je przęseł. Waliły się wszystkie w tym samym kierunku i tylko jakaś niewidzialna przeszkoda powstrzymała na moment ich upadek.

— Ocean! — krzyk Guskina.

Zabawa zaczęła się na całego. Kiedy oderwałem wzrok od strzelających skosem dymów, nie odnalazłem już na powierzchni oceanu ścieżki „czarnych plam”. Utworzyły teraz zacieśniające się w oczach półkole. Jeszcze chwila i na wprost nas, niemal przy samym brzegu powstał krąg o promieniu najmniej sześćdziesięciu metrów. Jakiś czas trwał nieruchomo, po czym niesłychanie powolnym ruchem począł przesuwać się ku południowi.

Wyprostowałem się i zaczerpnąłem powietrza. Odruchowo zerknąłem w boczny iluminator i zdębiałem. W pierwszej chwili miałem ochotę mocno potrząsnąć głową, jak człowiek, który za wszelką cenę usiłuje odpędzić sen.

Ale to nie był sen.

Miękkim, posuwistym ruchem zbocza zstępowały w przybrzeżną dolinę. Nie zbocza, w masywie gór nic się nie zmieniło. Pasemka ich wierzchnich warstw, utkanych z niskiej, skłębionej roślinności. Jakby jakiś olbrzym ściągał bez pośpiechu pokrojoną na wąskie warstwy serwetę narzuconą na szczyty. Dopiero po dobrej chwili dotarło do mnie, że skała macierzysta trwa nieruchomo a tylko co sto, dwieście metrów ruszyły w dół wykrojone z jej calizny chodniki.

Od obszaru nawiedzonego tym niezrozumiałym, bezszmerowym ruchem dzielił nas rozległy pas nadbrzeżnej równiny. Obejrzałem się.

Cylindryczne pustki, wędrujące powierzchnią oceanu, przyspieszyły. Odeszły już na tyle, że nie musieliśmy szukać związku między nimi a naszą obecnością na wybrzeżu.

— Choćbyśmy pięć lat… — zaczął Guskin.

Nie skończył. W ułamku sekundy wnętrze kabiny rozjarzyło się pomarańczowym światłem alarmu.

— Do tyłu, Gus! Gil, do tyłu! — zabrzmiał zduszony krzyk Sennisona.

Rzuciłem się do celowników. Tylko to, że z całej siły zacisnąłem palce na ich ciężkiej, wyważonej prowadnicy, pozwoliło mi utrzymać się w fotelu. Uchwyciłem jeszcze kątem oka błyskawiczny ruch Gusa, zmiatającego bezpieczniki z pulpitu sterowniczego.

Z wyciem silników, jakiego w życiu nie słyszałem, łazik wyrwał z miejsca, przeleciał nad piaszczystym siodłem, wyrżnął rufą w stok sąsiedniej wydmy, zarył na ułamek sekundy, po czym gładko już, bijąc rekordy przyspieszenia, przetoczył nad dwiema następnymi.

O ułamek sekundy wcześniej niż ludzie, spostrzegły co się święci tachjonowe obiektywy Idiomu. Głos Sennisona dotarł do nas, kiedy byliśmy już ostrzeżeni. Aparatura raz jeszcze potwierdziła swoją przewagę nad ludźmi. Ułamek sekundy. Gdyby nie to…

Niby nic takiego. Po prostu część zbocza niskiej wydmy, dającej osłonę pojazdowi, zaczęła nagle pełznąć pod górę. Skrawek podnóża rozpoczął wspinaczkę ku szczytowi. Gdyby nie ten ułamek sekundy właśnie, ruszylibyśmy z nim razem.

Łazik zastopował gwałtownie. W samą porę. Jeszcze chwila a znaleźlibyśmy się w oceanie. Nie bacząc na seledynową nitkę namiaru, przekazywanego przez macierzysty statek, zatoczyliśmy w ślepej ucieczce szeroki łuk.

Staliśmy tyłem do brzegu. Od srebrzystej tafli dzieliło nas nie więcej niż półtora metra.

— Co to było? — wykrztusił po chwili Gus. Wzruszyłem ramionami.

— Widzisz coś, Sen? — rzuciłem w przestrzeń.

Nie odpowiedział od razu. Na ekranie przesuwały się pasma przedgórza, lustrowane kamerami Idiomu.

— Spokój — mruknął wreszcie. — To znaczy, na lądzie — dodał.