Выбрать главу

Nie spuszczałem wzroku z jego twarzy. Znowu pochylił głowę. Trudno powiedzieć, żeby im nie służyło to, co robią. Ten na przykład, kiedy tak siedzi, niemal nagi, ze splecionymi na piersi rękami, wygląda jak posąg „siły odpoczywającej”.

Wzruszył ramionami. Nie zmieniając pozycji odezwał się półgłosem:

— Trudno o tym mówić. Właśnie z tobą…

Doznałem olśnienia. Sami o tym nie rozmawiali. Ktoś kiedyś bąknął, że z materiałów jakie pozostawiono im do dyspozycji, przy odpowiednim zaprogramowaniu produkcji własnej, można by nawet zbudować statek. Przemilczeli to wtedy. Co nie znaczy, że przestali myśleć. Puszczona w ruch wyobraźnia pracowała. Wreszcie ktoś wspomniał, że gdyby zrobić wykop wewnątrz wieży laboratorium, powstałby tam idealny szyb montażowy. Tak się zaczęło.

Spojrzał na mnie. Jego twarz pociemniała. Minęło trochę czasu zanim odgadłem, że to rumieniec.

— I tak nie zrozumiesz — powiedział szybko. No więc… chodzi o szansę. Nie dla nas — zastrzegł się od razu. — I nawet nie dla… następnego pokolenia. Ale kiedyś… — zająknął się.

— Szansę? — powtórzyłem cicho.

— Uważasz, że wolno nam nie dać tej szansy tym, którzy przyjdą po nas? To znaczy wszystkim, dla których to będzie Ziemia? Z jej historią, kulturą i… aspiracjami? Dla ciebie to brzmi naiwnie, ale…

— Nie — przerwałem. — Mów dalej.

— W czym najdobitniej przejawiła się dynamika naszej rasy? W pokonaniu przestrzeni. Otwarciu drogi do gwiazd. I tym, że nauczyliśmy się chodzić po tej drodze.

Powiedział „my”. „Nasza rasa”. Nie wiem czemu, ale sprawiło mi to przyjemność.

— Chcemy zostawić im wskazówkę. Powiedzmy, model. Kiedyś zbudują prawdziwe statki. Może w ten sposób przyjdzie im łatwiej? Może oszczędzimy im kilku kartek naszej historii? Z tych, których nie czyta się dzieciom?

Nie spuszczałem z niego wzroku.

— Nie — powiedziałem. — Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Muszą przejść swoje. A poza tym… nie przyszło wam na myśl, że średnie pokolenia, kiedy was nikt już nie będzie pamiętał, wytłumaczą to sobie na miarę własnych pojęć? Że zamiast podstaw astronautyki, stworzycie po prostu… mit?

— No to co? — spytał. — Mało my mieliśmy mitów? O pozaziemskim pochodzeniu człowieka? O istotach, przybywających z nieba, na ognistych chmurach? O najrozmaitszych bogach, krążących pomiędzy śmiertelnikami? To akurat nie bardzo ludziom zaszkodziło. Kto wie, może gdyby nie te mity, dziś dopiero przygotowywalibyśmy pierwszego człowieka do lotu na Księżyc?

Zamilkł. Odetchnął głęboko i zwilżył wargi językiem. Miał rację. O takich sprawach nie powinno się mówić. Brzmią śmiesznie i głupio. Ale nie sądził chyba, że ja też okażę się śmieszny i głupi, słuchając co ma mi do powiedzenia a myśląc swoje.

— Jest coś jeszcze… — podsunąłem półgłosem.

Jego oczy błysnęły. Posłał mi krótkie spojrzenie i zwiesił głowę. Minęła może minuta, zanim ponownie dobiegł mnie jego przyciszony głos:

— O tym także chcesz mówić? — spytał.

Tak. Chciałem o tym mówić. Nic nie interesowało mnie teraz bardziej. Ale nie mogłem. W każdym razie nie powinienem. Potrząsnąłem głową.

Różnie można to nazwać. Nie o słowa chodzi. Tęsknota. Nostalgia. Dzieci budują z krzeseł pociągi, którymi jada w świat. Dorośli mają mapy Ziemi i układu, ulubione piosenki, które wyciskają im łzy z oczu, seanse holowizyjne, stare listy. A dorośli poza Ziemią? Poza układem słonecznym? Tacy, którzy nigdy do niego nie wrócą?

Brakowało im bodźca, sygnału wywoławczego dla własnej wyobraźni. Chcieli mieć rakietę, patrzeć na jej pancerz, na dziób przystosowany do prucia rozżarzonej atmosfery, dotykać go, wchodzić do kabin. Po to, by z jej pomocą przenieść się na Ziemię. Nie miało najmniejszego znaczenia, że dysze tego statku pozostaną nieme i zimne. Oni naprawdę będą nim latać na Ziemię.

A my baliśmy się, że….

Mniejsza z tym. Coś muszę powiedzieć. Ale nic nie przychodzi mi na myśl. Czuję pustkę w sobie, myśli straciły nagle oparcie. Ogarnia mnie wrażenie, że wszystko jest nierzeczywiste, co tutaj robię, co mówię, a przede wszystkim, co poprzedziło sytuację, w jakiej się znalazłem.

Powiedzieli sobie, że nie wolno im nie dać szansy następnym pokoleniom. Że nie mogą machnąć ręką na ich historię. Jeśli to nawet prawda, jeśli ta teoria ma się kiedyś sprawdzić, w gruncie rzeczy chodziło o co innego.

O tym chciałem teraz mówić. O tym i tylko o tym. Co mnie obchodzą teorie. Przyszłe pokolenia kopii i ich aspiracje. Wszystkie przekazy, mity i w ogóle cała ta heca. Co mnie w gruncie rzeczy obchodzi ich tęsknota? Poza tym, co wzbudziła we mnie samym. Tylko to ma teraz znaczenie. I jeśli dla mnie istnieje jakakolwiek szansa, pomóc może mi tylko on. Oni.

Czy spodziewałem się, że kiedyś przyjdzie i do tego? Czy nie czekałem na to, spoglądając w ekrany, rozciągnięte wzdłuż półkolistych ścian bazy na martwym satelicie?

Jakkolwiek było, muszę milczeć.

Wstałem, przeciągnąłem się i ruchem głowy wskazałem wieżę laboratorium.

— Chciałem tam zajrzeć… teraz — bąknąłem od niechcenia.

Podniósł się, mruknął coś niezrozumiale i ruszył przodem.

Wszyscy, ilu ich było, pracowali na dnie wykopu. Nikt nie przerwał wykonywanej akurat czynności, kiedy wszedłem na rusztowanie i przyjrzałem się pancerzowi. Mogue dołączył do mnie po dobrej chwili i jakby niechętnie. Jego również „nie zauważyli”.

Obejrzałem wszystko dokładnie. Przerzuciłem szkice i zapoznałem się z technologią. Pochwaliłem metodę montażu i szczegółowo omówiłem wyposażenie kabin.

Nie inaczej zachowałby się inspektor, przybyły z bazy do satelitarnej stoczni. Wziąłem pod uwagę, że żaden z nich nie był pilotem.

Odpowiadał chętnie. W pewnej chwili zapalił się i zaczął mówić o właściwościach trakcyjnych wykroju dyszy. Wskazywał na prostotę manewrowania. Musiał pochwycić moje spojrzenie, bo nagle zamilkł. Chwilę stał, jakby miał zamiar palnąć się pięścią w czoło, po czym poruszył lekko głową i uśmiechnął się. Ale nie był to wesoły uśmiech.

Pobyłem tam jeszcze kilkanaście minut, w czasie których żaden z pracujących na dole nie obdarzył mnie nawet przelotnym spojrzeniem i skierowałem się do wyjścia. W pierwszej chwili przestałem widzieć. Kiedy wzrok oswoił się z białym blaskiem Feriego, poszedłem prosto przed siebie. Minąłem magazyn, główny budynek, stół, jakby przygotowany na powrót żniwiarzy i zbliżyłem się do bramy. Wtedy dopiero stanąłem i poczekałem aż się zbliży.

— Wracam już — powiedziałem.

Przytaknął ruchem głowy.

— To dobrze — rzekł obojętnym tonem. — Opowiedz im dokładnie, co tu widziałeś. Kiedy już wrócisz…

Zamarłem. W tym co mówiłem, w wyrazie mojej twarzy nie mogło być nic, co dałoby mu prawo do takiej interpretacji. A może?…

— Wracam do siebie — rzekłem z naciskiem. — Pojutrze będę tu z powrotem. Przywiozę kilka automatów.

Trwało chwilę, zanim zapytał:

— Po co?

— Przydadzą się — rzuciłem.

— Chcesz nam pomóc?

W jego głosie nie zabrzmiała jedna nutka, której dźwięk mógł mi sprawić satysfakcję. Żadnego niedowierzania, zdziwienia, wątpliwości.

— Powiedzmy — burknąłem.

Co miałem powiedzieć? Że potrzebuję tego bardziej niż oni?

Długo milczał, przyglądając mi się zza zmrużonych powiek.

— Ależ z ciebie typek — mruknął wreszcie bez uśmiechu. — Żałuję, że nie poznałem cię wcześniej. To znaczy…

— Owszem — przerwałem. — Przyszło mi to na myśl już dawniej.