Выбрать главу

Odwróciłem się i wyszedłem za bramę. Nie odprowadził mnie. Nie wiem, czy stał tam jeszcze, patrząc jak przechodzę rzekę i zbliżam się do rakietki, czy od razu wrócił do swoich. Startując, nie widziałem pod sobą nic prócz płonącego gazu. Kiedy ekrany przetarły się na tyle, że mogłem zobaczyć cały obszar farmy, na dziedzińcu nie było żywego ducha.

Zamknąłem za sobą klapę śluzy i nie zdejmując skafandra podszedłem do pulpitu łączności. Odczekałem aż kalkulator poda wizję na ekran i wyświetliłem depeszę z Ziemi.

„Potwierdzam odbiór wyników badań. Interesujące. Prosimy o rozszerzenie zakresu według uznania i pomiary kontrolne. Guskin pyta, czy nie masz dla niego wiadomości. Szary”. Uśmiechnąłem się do tego podpisu. Szary. „Techniczny” jak mówiliśmy w bazie.

Wyobraziłem sobie ile godzin przesiedział z Guskinem i Sennisonem, ale zwłaszcza z Gusem, wałkując „sprawę Gilly'ego”. „Cybernetycznego Gila”. Musieli mieć z nim trochę kłopotu. Jakbym go słyszał: „moim zdaniem, Reuss, takie rzeczy załatwia się inaczej. Są sprawy, które człowiek musi rozgryźć sam w sobie. Trzeba mu na to zostawić czas…”

Ciekawe swoją drogą, czy gdyby wtedy, po przebudzeniu, zostawili mi trochę tego czasu…

Za to potem miałem go pod dostatkiem. Co więcej, tak jak teraz to czułem, nie zmarnowałem jednej minuty.

Wyłączyłem aparaturę i skierowałem się na powrót ku śluzie. Wkładając kask wezwałem automaty. Czekały już, kiedy wyszedłem. Sześć czarnych, pokracznych brył, w połowie niskiego stoku rozświetlonego niknącym blaskiem obcego słońca.

Właśnie obcego. Niech nikt nie mówi, że jest inaczej. Chociażby ożywiało planety tysiąckrotnie piękniejsze niż Czwarta. I z bardziej obiecującą przyszłością. Jeśli to naturalnie możliwe.

Czwarta stała już nad horyzontem. Wielka, jasna misa, większa i jaśniejsza niż Ziemia oglądana z Księżyca. Jak kula płynnego złota, rzucona niedbale na ścianę zbudowaną z czarnego magnesu. Ale złota zmieszanego z różem. A nawet z bladym, rozwodnionym błękitem. Pozostało im jeszcze kilka godzin do wieczora. Ten błękit wygląda tak, jakby na tle globu zaznaczało się jego niebo.

Automaty sunęły za mną gęsiego, dostosowując tempo do mojego kroku. Tę samą szóstkę wezmę z sobą pojutrze lecąc ku tej jaśniejącej na wprost mojej twarzy tarczy. Nie trzeba im nic więcej niż kilka uniwersalnych aparatów, nieco tylko pojemniejszych niż te, które pozostawił tam Idiom.

Nie wiedząc kiedy doszedłem do pierwszego posterunku, zdjąłem pokrywę i zmieniłem taśmę. Następnie usiadłem, opierając butlę tlenową wraz ze stelażem o pancerz automatu, wezwanego specjalnie w tym celu i zająłem się programem. Będę musiał przestroić wszystkie aparaty pomiarowe, jeden po drugim. Nie wrócę przed świtem. Pewnie prześpię cały dzień. I noc. A potem wezmę rakietkę, automaty, spakuję cały majdan i tyle mnie tu będą widzieli. Posiedzę z nimi. Ostatecznie — pomyślałem — nie mogę ich zostawić razem z automatami bez dozoru. Ale to nie było poważne. I nawet nie próbowałem sobie wmawiać, że jest inaczej.

Zmieniłem zakres rejestracji. To mogę jeszcze zrobić. Jeśli już zadali sobie trud, żeby przejrzeć poprzednie meldunki. Zredukowałem tempo przesuwu taśmy do minimum, instalując dodatkowe bębny. Tak, żeby starczyło na miesiąc. Bo dawno już postanowiłem odwrócić ustalony przez siebie harmonogram. To tutaj będę się odtąd zjawiał raz w miesiącu, żeby wykonać co do mnie należy. Resztę czasu spędzę z nimi. Może wybiorę się nad ocean?

Zostawię im pełny zapis mojej historii. Opowieści o losach wyprawy do układu Feriego, gdzie zaginęła ziemska rakieta. Niech to ukryją, na przykład, w ładowni budowanego obecnie „statku”. Jeśli rzeczywiście chcą z niej zrobić coś w rodzaju pomnika ludzkiej myśli, zapalnika, który ma wzbudzić przyszłe pokolenia. A przynajmniej wyjaśnić im to i owo.

Miną wieki, dziesiątki, a nawet setki wieków, zanim do tego dojdzie. Najbliższe generacje zatracą świadomość swojego pochodzenia. Nie będą mieć czasu na rozważania historiozoficzne. Ich życie będzie wypełnione pracą nad przeobrażaniem globu. Dostosowaniem go do potrzeb istot rozumnych. A także przystosowaniem własnej rasy do galaktycznej specyfiki układu, do samej planety z jej bogatą ale obcą ludzkim organizmom biosferą.

Nagle olśniła mnie pewna myśl. Wiem co zrobię. Zaproponuję im, żeby taki sam statek zbudowali tutaj, w mojej bazie. Na pozbawionym atmosfery satelicie przetrwa nie setki, ale tysiące wieków. I ponad wszelką wątpliwość doczeka dnia, kiedy na tym skalnym garbie stanie stopa przedstawiciela rasy zamieszkującej Czwartą. Ale ta rasa będzie już wtedy dojrzała do przyjęcia prawdy o swoim pochodzeniu. I potrafi zrobić z niej użytek. Podobnie jak i ze wszystkiego, co zastanie w mojej obecnej bazie, łącznie z transgalaktycznym statkiem.

To dobra myśl. I prosta. Tak prosta, że pewno dlatego przyszła mi dopiero teraz. Na razie zmienię tylko jeden fragment pierwotnego planu. Historii, którą spisałem, nie wezmę ze sobą na Czwartą. Od razu zostawię ją tutaj. W razie czego zastąpi nawet model rakiety.

Zapadła noc. Czerń lądu tylko tam odcinała się na tle firmamentu, gdzie widniały większe skupiska gwiazd. Temperatura zaczęła gwałtownie spadać. I chociaż klimatyzacja skafandrów ma stosunkowo niewielki zakres skuteczności, nie czułem chłodu. Kończyłem z jednym automatem rejestrującym i nie spiesząc się, szedłem do drugiego. Byłem spokojny. Źle powiedziałem. Osiągnąłem spokój. Taki, o jakim nie myślałem, że może stać się udziałem człowieka. W każdym razie moim udziałem.

Zostanę z nimi. Będę chodził po trawiastym placyku, siadał przy długim drewnianym stole, przyglądał się Piotrowi i Nysie.

Pomyślałem o Guskinie. Uśmiechnąłem się. Uśmiechnąłem się tak, że policzki przywarły mi do wewnętrznej wykładziny kasku. Biedny Gus. Ciekawe doprawdy, czy „Techniczny” przestał go wreszcie nękać. Depesza wskazywała na coś przeciwnego. Chyba, że on sam…

Mniejsza z tym. Na razie. Teraz lecę na Czwarta. Zostanę tam. Przynajmniej do pewnego momentu.

Nie byłoby źle przeżyć te kilkadziesiąt tysięcy lat ona i przylecieć tutaj znowu. W charakterze zwiadu, tropiącego ślady mieszkańców kosmosu. Wyjść jakby nigdy nic ze statku, z pełnym zestawem kontaktowym i zaprezentować własną cywilizację. Ciekawe, co przybysz z Ziemi uzyska tu w zamian. Czy w tym drugim obrazie odnajdzie reminiscencje pierwszego? Sięgające głębiej, niż zewnętrzne podobieństwo, które zresztą dla obu stron będzie w pierwszej chwili niemałym zaskoczeniem. A potem? Jakieś odległe echa w mowie, obyczajowości, upodobaniach estetycznych? W sztuce może? Spojrzeniu na jej rolę w kształtowaniu jednostki i życia społecznego?

Muszą uporać się z jednym. Tkwiącym w nich jak butla sprężonego gazu bakcylem agresywności. Bo cokolwiek bym teraz nie myślał o kopiach, to pozostało. Rzecz jest niezależna od ich woli, po prostu fakt, na który nie wolno przymykać oczu im ani mnie. To dziedzictwo nie może przejść bez echa. Ciekawe kiedy, w której generacji, uda im się zmyć ten nowy grzech pierworodny. Ile za to zapłacą. Przeszło mi przez myśl, że na Ziemi trwało to bardzo długo. Za długo, jeśli wziąć średnią życia jednego pokolenia. Może nie da się inaczej?

Uśmiechnąłem się znowu. Cóż ma do tego Ziemia? Nas nikt nie wyprodukował, czy choćby skopiował, abyśmy zabijali innych. My sami… chwileczkę.

Jeszcze raz zabrzmiały mi w uszach słowa Guskina. Wtedy, kiedy mówił o powielaniu. Że ci z oceanu nie wszczepili kopiom niczego nowego. Skorzystali po prostu z gotowego „surowca”, rozwijając tylko pewne tkwiące w nim pierwiastki. Więc może w tej myśli o Ziemi jest szczypta sensu?

Byłem przy ostatnim posterunku. Skończyłem, zatrzasnąłem pokrywę i wyprostowałem się. Po kilku takich godzinach człowiek ma zawsze ochotę zedrzeć kask, rzucić w diabły butle i odetchnąć pełną piersią.