Odwróciłem się.
Czarne studnie trwały nieruchomo. Zajmowały teraz pozycję mniej więcej na wprost wydmy, za którą jeszcze minutę temu stał łazik. Jej płasko ścięty wierzchołek był stąd widoczny jak na dłoni. Nagle zalśnił na nim żółtawy, skośny pas.
Pochyliłem się. Nie. To tylko jaśniejszy refleks bijący od prześwietlonych na mgnienie chmur.
— Mamy zapis — odezwał się Guskin, wskazując ruchem głowy przystawkę kalkulatora.
— Mam zapis — powtórzył jak echo Sennison z kabiny Idiomu.
Mają zapis. Osobliwe. Skoro po to właśnie instaluje się przystawki pamięciowe. No cóż. Dobrze jest czasem podzielić się szczyptą optymizmu. Zapis. Coś przynajmniej mają.
Jasne, że pobawimy się tym zapisem. Przejdziemy całą taśmę, milimetr po milimetrze. Przekażemy wszystko bazie. Może ktoś zrobi z tego doktorat?
Z fotela Guskina dobiegło głębokie westchnienie. Kabina drgnęła i przekręciła się o kilka stopni. Pas obserwacji sięgał teraz głębiej.
— Czy to był atak?
Pojawieniu się na Ziemi pierwszych stymulatorów, sprzężonych bezpośrednio z polami mózgowymi człowieka, towarzyszyły interesujące zjawiska literackie. Ludzie wywołali w wyobraźni obraz doskonałej istoty przyszłości. Z automatyczną korekturą homeostazy, kontrolowanymi reakcjami nerwowymi, sztucznymi organami i aparaturą sterującą wszelkimi procesami psychicznymi. Między innymi z autonomiczną aparaturą łączności — wewnętrznej i zewnętrznej. Cyborgom, jak nazywano owe twory, zarastały wargi. Po prostu, nie były potrzebne. Literatura literaturą, ale ta ostatnia wizja miała dla mnie niezaprzeczalny powab.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Gus przebiegł wzrokiem klawiaturę pulpitu, po czym wolno, jakby z wysiłkiem uniósł dłoń i przeciągnął palcami po czole.
— Jeśli Anima siadła na czymś takim… — zawiesił głos.
Nie musiał kończyć. Równie dobrze jak ja wiedział, że nie siadła. Po lądowaniu rozwinęła zwykłą ceremonię rozpoznania. Przez dwie godziny przekazywała meldunki. Potem dopiero…
Potem mogło się zdarzyć wszystko. Wypłynęli na ocean i zostali wessani przez czarne studnie. Grunt pod nimi ruszył i zawlókł ich w podziemia „białych piramid”. Porwały ich Syreny. Wyparowali.
— Spróbujcie przejechać plażą — odezwał się Sennison.
To na odmianę nie było głupie.
Ląd przyjął nas wystarczająco gościnnie. A wloty szybów w oceanie, nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od brzegu, zachowywały się grzecznie. Podmorskie urządzenia działały w sposób nasuwający myśl o konsekwentnym wypełnianiu dawno wprowadzonego programu. Co, naturalnie, mogło się okazać równie złudne, jak niewzruszoność podłoża na stokach wydm. Ale trzeciej drogi nie było.
Rozjaśniłem ekran i uważnie zlustrowałem najbliższy odcinek wąskiego pasa plaży. Cisza. Żadnych wzniesień, rowów, uskoków. W razie czego, łazik rozwinie maksymalną szybkość. Gdyby „wędrujące zbocza” zechciały sięgnąć po nas aż tutaj.
Kabina wykonała pół obrotu. Ująłem prowadnice' i skinąłem na Guskina.
Odblokował stery. Ale nie dlatego żeby się domyślił, co chciałem powiedzieć.
Na wprost wydmy, którą opuściliśmy w takim pośpiechu, ocean cofnął się. Nie cofnął. Nie było żadnego uchwytnego ruchu. Po prostu powstała próżnia o gładkich, pionowych, rosnących z odległością ścianach wody. Wody! Raczej rozcieńczonego mlekiem płynnego srebra. Odsłonięta w ten sposób przestrzeń miała kształt trójkątnego klina, celującego szpicem ku horyzontowi. W końcu tego szpica, nie dalej niż sto metrów od brzegu, coś się poruszyło.
— Gil! — dobiegł mnie zdławiony głos Guskina. Nie spojrzałem nawet w jego stronę. Nie teraz.
— Daj sondę — rzuciłem.
— Sonda! — szczeknął głośnik.
Tym razem nie wyobrażałem sobie, co robi Sen w swojej kabinie. Miałem raczej ochotę zamknąć oczy i otworzyć je dopiero wtedy, kiedy tu, na ekranie, ukaże się bliski obraz oceanu.
Tak. To byli ludzie. Trzy sylwetki, posuwające się mozolnie po odkrytym dnie morza. Z charakterystycznymi zgrubieniami próżniowego ekwipunku.
Ludzie.
Nonsens. Nowe diabelstwo rasy zasiedlającej tę sympatyczną planetę.
Trudno nawet powiedzieć: ludzie. Nie mówi się tak o znajomych. A ja znałem tych ludzi. Znałem sylwetkę tego, który szedł pierwszy. Nie sposób zapomnieć, jeśli widziało się ją chociażby raz w życiu. To wychylenie do przodu. Przygarbienie a właściwie załamanie tam, gdzie zaczyna się kryza kasku.
Reuss. Biochemik, twórca teorii styku informatycznego, pierwszy nawigator Animy.
Reuss. Kiedy szedł, jego niesłychanie długie ręce kołysały się do przodu i do tyłu, jak staroświeckie cepy. Wyglądało, że kosztuje go dużo trudu utrzymywanie ich nad powierzchnią gruntu.
Teraz widniał w nich jakiś lśniący, ciemny przedmiot.
— Daję sygnał — rzuciłem, uderzając palcem w klawisz fotonowego reflektora. — Tlen — dodałem. Guskin odwrócił kabinę. Jego dłonie poruszały się nad pulpitem rozrządu jak zaprogramowane.
Z oparcia foteli wypełzły elastyczne wysięgniki, unoszące kaski. Wzdłuż naszych ciał przesunęły się anteny automatów kontrolnych. Zamocowanie hełmów, uzupełnienie ogniw energetycznych, sprawdzenie szczelności skafandrów i aparatury łączności — wszystko to nie trwało pięciu sekund. WT skroniach obudził się szum, jak zawsze w pierwszych chwilach po przejściu na zamknięty układ zasilający. Pancerne ściany kabiny bezszelestnie zapadły w głąb. Poraził mnie błysk. Nieopatrznie zwróciłem twarz w stronę fotonowego reflektora, z którego w nierównych odstępach czasu tryskały żądła sygnałów. Nie było potrzeby sprawdzać, czy ludzie na dnie odsłoniętym jak w bajce o Czarnomorze, zauważyli te niewymiernie cienkie nitki, w ciągu tysięcznych części sekundy łączące nadbrzeżne wydmy z linią horyzontu. Nie mogli ich nie zauważyć.
Kiedy przejrzałem, biegłem już, z całą szybkością na jaką pozwalał mój ekwipunek. Nade mną zajaśniało, nie zwróciłem na to uwagi, wdzierałem się na zbocze pierwszej wydmy, z wysiłkiem wyrywając buty z miałkiego podłoża. Linia brzegu stanowiła łuk, łagodny, ale i tego było mi za dużo, puściłem się na krótsze przez wzgórza. Nie przebiegłem nawet stu metrów, kiedy na skroniach krtani zacisnęły mi się wąskie, kolczaste obręcze. Rzuciłem okiem na wskaźnik pod okapem hełmu i zwiększyłem dopływ tlenu. Biegłem. Potknąłem się, poleciałem do przodu, odepchnąłem rękami od łagodnego stoku, zatoczyłem i biegłem dalej. Nie widziałem nic. Pozostały mi dwa ostatnie, karłowate wzniesienia. Teraz dopiero pojąłem, że palnąłem głupstwo. Należało biec plażą.
Wygramoliłem się na kolejny wierzchołek. Wtedy ujrzałem ich znowu. Byli nie dalej niż o trzydzieści kroków. Nawet, gdyby teraz morze wróciło, znaleźliby się na płyciźnie.
Reuss zauważył mnie. Stanął. Zatrzymałem się i krzyknąłem. Pomachałem do niego. Nie odpowiedział. Chwilę nie robił nic. Nie odwrócił się nawet do dwóch pozostałych. Wreszcie, jakby podjąwszy decyzję, uniósł ręce. Mogłem teraz przyjrzeć się lepiej temu, co w nich trzymał.
Krzyknąłem znowu. Widziałem go już wyraźnie, przez szybę kasku poznawałem rysy jego twarzy. Wtedy nagle opuścił ręce, spojrzał prosto przed siebie, w stronę wzgórza, z którego spędziło nas „wędrujące zbocze” i ruszył dalej. Tamci podążyli za nim.
To mi się nie spodobało. Nie spodobało mi się coś nienaturalnego w ich ruchach, w sposobie trzymania rąk, w wolnych, jakby odmierzonych krokach.
Nie zdążyłem zastanowić się nad tym. Uwagę moją przykuł pochwycony kątem oka ruch w okolicy sąsiedniej wydmy. Jakby cały jej wierzchołek przesunął się odrobinę w kierunku morza. Spojrzałem bliżej. Tuż pode mną, w połowie najbliższego stoku, grunt zaczął się wybrzuszać.