Zmartwiałem. W powietrzu panowała idealna cisza. Nawet wiatr ucichł.
Zbocze pęczniało w oczach. Właściwie nie zbocze samo. Jego najcieńsza, powierzchniowa warstwa. Jakby była utkana z elastycznej materii, pod którą ktoś zaczął nagle nadymać karnawałowy balonik. Wielkości domu.
I nagle cały stok z rozrastającą się w jego wnętrzu banią ruszył w moją stronę.
— Gil! Gil! — krzyk Sennisona niemal rozłupał mi czaszkę.
Widział. Mimo to błyskawicznym ruchem głowy, wbiłem w kask kontakt sygnalizacji alarmowej. Już biegnąc, szybciej niż przed chwilą. Nie miałem nawet miotacza. Nie pomyślałem o tym, wychodząc z łazika na spotkanie ludzi.
— Do mnie, Gus! Do mnie! — zawołałem.
— Tak, Gil — usłyszałem natychmiast. W głosie Guskina zabrzmiała ulga. „Za wcześnie” — przebiegło mi przez myśl.
Za wcześnie. W plecy uderzyła ściana rozprężającego się z potworną szybkością gazu, pod powiekami zawirowały mi czerwone słońca, przeleciałem koziołkując szczyt pagórka i znieruchomiałem.
Nie wiem jak długo to trwało. Niezbyt długo. Nie pozwoliła na to zainstalowana w skafandrze aparatura. Ale świat, jaki ujrzałem po przebudzeniu, był tak różny od zapamiętanego, że mogły minąć lata.
Planeta ma znośną atmosferę. Gdyby nie to, byłoby po mnie. Od kolan w dół, z mojego skafandra pozostały strzępy. Pas był zerwany. Tylko kask, kiedy ostrożnie obmacałem go palcami, wydał się nietknięty. Jego aparatura działała normalnie. Ocalały światełka sygnalizacyjne. Jedno z nich, skacząc gorączkowym pulsem, dawało znać, że skafander jest uszkodzony.
Spojrzałem przed siebie i przeraziłem się. W obłędnym strachu powędrowałem palcami do oczu. Trafiłem ponownie w szybę kasku i uspokoiłem się. Poruszyłem głową. Nie pomogło.
Usłyszałem głuche dudnienie. Zerwałem się i ukląkłem. Wytężając wzrok wyciągnąłem przed siebie ramiona, jakbym chciał osłabić mające nastąpić uderzenie. Ale nic się nie stało.
Odczekałem chwilę i rozejrzałem się. Dym. Tkwiłem wewnątrz zbitego, czarnego kokona. Jego ściany były utkane z luźnych pasemek, ale i pomiędzy nimi nie pozostało dość światła, bym mógł dojrzeć własne rękawice.
Wskaźnik promieniowania ani drgnął. Czujniki milczały. A więc miotacze nie miały z tym nic wspólnego. Uderzenie przyszło z zewnątrz. Z lądu czy oceanu? Nieważne. Skoro nie znali broni termojądrowej… w każdym razie, skoro jej nie użyli.
Podniosłem się i wywołałem Guskina. Nie odpowiedział. Widać antenki skafandra jednak nie wytrzymały. Uspokoił mnie widok błękitnej niteczki namiaru, przepoławiającej miniaturowy ekran pod okapem hełmu. Droga.
Wyprostowałem się z trudem. Ruchowi temu towarzyszyło jakby pękanie krępujących mnie od lat sznurów. Poczułem, że ziemia ucieka mi spod nóg i na moment przymknąłem oczy.
Szedłem jednak. I to nie w stronę łazika. Niedorzeczność, ale ten dym, czy co to było, dawał złudzenie bezpieczeństwa.
Szedłem w przeciwnym kierunku. Tam, gdzie przedtem byli ludzie. Pojmowałem już z grubsza co zaszło. W każdym razie, że nie ja byłem celem ataku. Nie obroniłbym się. Nie miałem żadnych szans. Jeśli żyję, to znaczy, że rzecz rozegrała się między „wędrującymi zboczami” a Reussem i jego towarzyszami.
Zdałem sobie sprawę, że nie przyjrzałem im się nawet. Nie potrafiłbym powiedzieć chociaż tyle, czy biochemik prowadził za sobą mężczyzn, czy kobiety. Na Animie były dwie specjalistki, od niedawna przebywające w bazie, Yba i Nysa.
Przede mną pojaśniało. Zrobiłem jeszcze dwa kroki i zatrzymałem się. Czubki moich butów dotknęły nieruchomej powłoki oceanu.
W dymie mignęły nikłe refleksy. Przypomniałem sobie chmury wiszące nad planetą i prześwity w ich skłębionej masie, jakby niebo płonęło tam żółtym ogniem.
Skręciłem i zacząłem iść plażą. Szedłem powoli, stale trzymając się brzegu. W pewnej chwili, metr przed sobą, ujrzałem ciemny, workowaty kształt. Zrobiłem krok do przodu i stanąłem w pełnym świetle. Ściana dymu została poza mną. Jak okiem sięgnąć rozpościerała się przestrzeń, w której nic się nie działo. Nie pozostało śladu po czarnych studniach w oceanie. Przedgórze i szerokie upłazy podprowadzające pod szczyty trwały w bezruchu. Ciszy nie mącił najlżejszy szelest.
Tuż przede mną leżał człowiek. Reuss. I nie musiałem się schylać, żeby nabrać pewności. Nie żył.
Przetrwał cały ten czas. Czekał na nas. Czekał na ten właśnie moment, żeby zginąć. To zbyt niedorzeczne.
Za sobą usłyszałem ciche brzęczenie, jakby napinanej do granic wytrzymałości liny. Dźwięk stawał się bliższy, wyraźniejszy. Nie odwróciłem się. Tak pracują silniki łazika. Nie miałem wątpliwości, że Gus mnie odnajdzie. Skoro na moim ekranie ocalał sygnał drogi, tym bardziej on musiał odbierać impulsy wysyłane przez aparaturę namiarową skafandra. Ale nie myślałem o tym.
Dźwięk urwał się nagle. Usłyszałem szum krwi w skroniach. W dalszym ciągu nie robiłem nic. Wpatrywałem się w czarne, pokryte kopciem strzępy skafandra Reussa, w zakrzepłą już ranę, biegnącą od podudzia poprzez brzuch i klatkę piersiową do obojczyka.
Cisza stawała się nie do zniesienia. Powoli wyprostowałem się i zwilżyłem językiem wargi.
— No, to mamy pierwszego — dobiegł z tyłu chrapliwy, nienaturalnie spokojny głos Guskina.
2
Zegar w bazie na satelicie Czwartej wybił drugą. Cofnąłem zapis i przesłuchałem ostatnie zdania.
„Mamy pierwszego…”
Nic we mnie nie drgnęło na wspomnienie tych słów, w których wtedy nie zabrzmiał nawet cień żalu, tylko.świadomość, że nic już nie można zrobić.
Wyprostowałem się. Wodzik pióra, zwolniony nagle, odskoczył, trafiając w podstawę ekranu. Rozległ się głos jakby dziecko uderzyło opuszką palca w krawędź wielkiego dzwonu. Wszystko tu jest głuche, wytłumione.
Dosyć na dzisiaj. Poza dwugodzinnym obchodem.automatów obserwacyjnych, pisałem cały dzień. Nie będzie teraz łatwiej liczyć dni. Ale nie dlatego zacząłem pisać.
Wstałem, odsunąłem fotel i wyłączyłem aparaturę. Nie rozglądając się podszedłem do iluminatora. Założyłem ręce na plecach. Pochyliłem się odrobinę do przodu, dotykając brodą szyby.
W macierzystej bazie pilotów Proksimy była teraz wiosna. Wiosenne niebo. Żeby je stracić, wystarczy polecieć do gwiazd.
Pomyślałem, że w tym roku wiosna przyszła równocześnie do bazy i na mój rodzinny kontynent…
Cofnąłem się od okna.
O jaki kontynent chodzi? O nie znany mi nawet obszar Trzeciej, planety, która przestała istnieć? To znaczy, przestało istnieć wszystko, co daje galaktyczna osobowość ciałom niebieskim, pławiącym się od tysiącleci w słonecznej ekosferze. Bo o jakim innym kontynencie mogłem pomyśleć?
Wyciągnąłem przed siebie ręce, przywarłem dłońmi do pianowej obudowy ściany i spojrzałem w górę. Trzecia świeciła jasnym, lekko zaróżowionym blaskiem. Gwiazda pierwszej wielkości. Martwa gwiazda. Przez najbliższe miliony lat w leniwy pochód jej ewolucji nie wmiesza się żadna istota technologiczna. W każdym razie nie z tego układu. Może w nie strawionych do końca powierzchniowych warstwach skał zachowa się pamięć kształtu białych piramid i aparatury dróg, którymi dawni mieszkańcy sięgali do oceanów. Może za miliony lat na tym poświęcającym różowo pogorzelisku rozwinie się nowa rasa, zintegrowana, która tym razem zagospodaruje całą biosferę. Oczywiście, jeśli pozwolą na to ci… z Czwartej.
Przeniosłem spojrzenie na białawą, matową tarczę, stojącą nieruchomo tuż nad horyzontem.