Mocne to ich słońce. W całej galaktyce trafiliśmy dotychczas na trzy czy cztery układy, cztery gwiazdy, obejmujące strefą życia aż pięć planet, z których dwie nie tylko pozostawały w jej zasięgu od milionów lat, ale co najmniej drugie tyle miały jeszcze przed sobą. I znowu pomyślałem „ich słońce”. Poczułem ziąb na policzkach. Nie wiedziałem, że się uśmiecham. Tak samo uśmiechałem się wtedy, odchodząc od swoich. Dosyć tego. Od jakich „swoich”? Tych umarłych odległością, z którymi łączyło mnie wspomnienie ich świata, czy tych, o których świecie nie wiedziałem nic, jak to tylko możliwe, poza jednym: że z niego wyszedłem. Tych umarłych naprawdę.
Odepchnąłem się od ściany i odwróciłem gwałtownie.
Jestem zmęczony. Wystarczy usiąść w fotelu i podłączyć aparaturę diagnostyczną do kalkulatora. Kilka minut, kilkanaście pytań i będzie po wszystkim.
Nieprawda. Wiem przecież o co chodzi. Mówiąc ściśle, o kogo. Podszedłem do ekranu, przekazującego obraz farmy.
Cisza. Noc. Matowe kręgi nielicznych punktów świetlnych. Nieruchomy las otaczający zabudowania. Wąska tasiemka drogi, zaraz za bramą ginąca w gąszczu kopulastych drzew.
Sięgnąłem do pulpitu i powiększyłem wycinek obrazu. Z zamkniętymi oczami potrafiłbym wskazać każdy gwóźdź, tkwiący w tym budynku z okapem nad wejściem. Przyjrzałem się porzuconym sprzętom, odstawionym naczyniom, złożonym równo narzędziom. Gospodarstwo.
W czerni, pod niskim daszkiem coś się poruszyło.
To był on.
Wyszedł na środek odsłoniętej przestrzeni, oparł ręce na biodrach i zapatrzył się. Stał długo. W pewnym momencie poruszył się i wtedy światło lampy zalśniło na jego jasnych włosach białym refleksem.
Odwrócił się. Omiótł spojrzeniem przestrzeń między budynkiem a ogrodzeniem. Sięgnął dłonią do czoła i potrzymał ją tam chwilę, jakby odkrył, że ma gorączkę. Ramiona mu opadły. Przygarbił się, pochylił i nie patrząc już za siebie ruszył w stronę drzwi. Mijając stolik i fotele przyspieszył kroku. Zniknął w cieniu, zanim zdążyłem przyjrzeć się jego twarzy.
Stale jeszcze szukam czegoś w tej twarzy. Jakbym nie wiedział, że jest tylko maską. Nie bardziej ale i nie mniej niż moja.
To nie twarz. To mózg tego właśnie… tej właśnie istoty sprawił, że jestem sam. Tutaj. Gdybym miał jego twarz, sprawa byłaby prostsza. Znacznie prostsza.
Pomyślałem, że jeszcze trochę, a zacznę im zazdrościć. Nonsens. Odruchowo zerknąłem w stronę wskaźników. W porządku. Oczywiście, że w porządku. Moje włókna nerwowe zespoliły się, wygładziły, zamykając obieg porządkujących prądów.
Wyprostowałem się.
Teraz nie czuję nic. Na chłodno, z wyrachowaniem, szukam w tamtych siebie. Tak beznamiętnie, że mogę ufać sobie nie mniej niż automatom.
Pójdę już spać. Rano wstaną, zjem coś i wrócę do tego pulpitu. Obejmę palcami wodzik pióra świetlnego i będę pisał dalej.
Grunt był nieprzyjemny, grząski. Z ulgą poczułem pod stopami stalową platformę windy.
Odwróciłem się, oparłem o zastrzały prowadnicy i spojrzałem pod nogi. Niczym nie osłonięta krawędź platformy znajdowała się centymetr przed czubkami moich butów. Granica światów.
Uniosłem głowę. Zmrok zapadał szybko. To przez te chmury. Pociemniały już grunt wyglądał jak posypany drobniutkim, brudnym żwirem. Tu i ówdzie połyskiwały w nim pasemka szkliwa. Ostatnie, nie zabliźnione przez wiatr ślady lądowania ciężkiego statku. Dwadzieścia metrów dalej sylwetka Sennisona. Stał tyłem do nas, sztywno wyprostowany, z nisko pochyloną głową. Był bez kasku. Widziałem jego zmierzwione, jasne, jakby sztucznie odbarwione włosy i nie wiedzieć czemu pomyślałem, że wszyscy piloci w bazie są jasnymi blondynami.
Stał tak już dobre pięć minut. Od chwili kiedy skończyliśmy z tym jednym, co zostało do zrobienia. Ręce oparł na biodrach. Zawsze tak stawał, jak zawodnik, oceniający przed startem szczególnie trudną prze szkodę. Nie wiedział, że tak wygląda. Nie myślał o tym. Zwłaszcza teraz, na tle tego podłużnego, prostokątnego kopczyka obcej ziemi.
Nie ponaglałem go.
Także Guskin, od kiedy opuściliśmy kabinę Idiomu, nie odezwał się słowem. I przedtem nie był rozmowny. Nie pytany przez nikogo mruknął tylko, że zostaje na górze. Ktoś musiał dyżurować w nawigacyjnej, przy aparaturze.
Nie ponaglałem Sena. W doskonałej ciszy, w pogłębiającym się mroku, jego sylwetka coraz bardziej upodabniała się do starego posągu. Na przykład posągu Przybysza, który zaskoczony niezwykłą ciszą przystanął na moment i tak już pozostał, żeby chłonąć ją przez całą wieczność.
Jakby ta cisza zastąpiła przestrzeń. Jakby milczenie galaktyk sprężyło się tutaj między półkulami chmur, niby w futerale niemego instrumentu. Ogarnęło mnie uczucie, że tkwimy w tym pudle zamknięci równie pewnie i nieodwołalnie jak Reuss w swoim wąskim prostopadłościanie, usypanym z brudnego, lepkiego żwiru.
W tym momencie Sennison odwrócił się i zaczął iść w moją stronę. Ujrzałem jego twarz.
Prawda. Sen, jako jedyny z naszej trójki, był bliżej z Reussem. Ale to nie miało znaczenia. Każdy z nas miał o czym myśleć. Dlatego w ciągu godzin, jakie minęły od eksplozji w rejonie nadmorskich wydm, Gus i Sen wymienili może pięć zdań. O sobie nie mówię.
Przeglądaliśmy zapisy w nieskończoność. Cofaliśmy po pięć, sześć razy te same fragmenty, zarejestrowane przez aparaturę Idiomu, kiedy zarówno my na dole, jak i ślęczący przy celownikach Sennison, nie byliśmy zdolni do prowadzenia normalnej obserwacji.
W końcu, przy dwunastej czy trzynastej kombinacji programów zdaliśmy sobie sprawę, że od dłuższego czasu wyniki przynoszą tylko nic nie znaczące różnice ilościowe.
Jakiś czas siedzieliśmy bez ruchu. Potem Sennison wstał, podszedł do fotela, w którym spoczywało ciało Reussa i zaczął go ubierać. Zapiął mu skafander i buty. Uzupełnił osobistą aparaturę. Zgodnie z niepisaną tradycją wymienił zużyte ogniwa energetyczne na nowe. Wreszcie uniósł ciało i przerzucił je sobie przez plecy. Podniosłem się. Wtedy właśnie Gus mruknął, że zostanie w kabinie.
Prowadnice pracowały bezszelestnie. Zwiększało się tylko pole widzenia. Z mroku wystąpił zewnętrzny pierścień automatów strażniczych. Przedpole skrawka cudzej ziemi, który wzięliśmy w posiadanie. Dalej był obcy i wrogi glob, każdą cząstką materii dający do zrozumienia, że jego prawowici gospodarze nikogo do siebie nie zapraszali. A nas w szczególności.
Platforma zafalowała i przystanęła. Automat śluzy 'milczał. Klapa była otwarta. To jedno. Atmosfera, w której ludzie mogli czuć się dobrze. Jak na ironię. Zrzuciłem kask, skafander, zabawiłem chwilę w łazience, po czym zająłem miejsce przed ekranami. Sen poszedł w moje ślady. Mruknął coś i zmienił obieg w klimatyzatorach. Został w samych slipach. Patrzyłem, jak układa się w fotelu. Zawsze sprawiał wrażenie, że ulega naturalnym siłom, działającym na jego ciało, sprawdza od niechcenia wiązania mięśni, jakby udając, że nie bierze udziału w ich grze. Podłożył ramiona pod głowę i znieruchomiał.
Czekaliśmy.
Ocean rozstępuje się. Wychodzą ludzie. W porządku. Przedtem jeszcze pojawiają się czarne wiry, podobne do pionowych szybów. Tworzą krąg. „Liście”, to znaczy podwodne budowle czy konstrukcje nakryte liściastymi płaszczyznami cały czas trwają nieruchomo.
Ocean jest zamieszkały. Również ląd jest zamieszkały. Poza strefą przybrzeżną. Ta natomiast roi się od zainstalowanych pod powierzchnią pól siłowych, transporterów, przewodów, licho wie czego. Kiedy w oceanie otwierają się szyby, góry poczynają dymić. Zgoda.
Wszystko to jest jasne i oczywiste. Jak tabliczka mnożenia. Nie interesuje nas, dlaczego coś się dzieje. I nie będziemy spekulować na temat jak to się dzieje. Będziemy czekać.