Выбрать главу

Reuss wyszedł z oceanu. Zobaczył nas i to go zastanowiło. Tylko tyle. Nie poświęcił nam więcej uwagi, niż na przykład ptakom, spotykanym zazwyczaj w innej porze roku. Potem ruszył dalej. Ale nie uszedł daleko…

Prowadził dwoje ludzi. Może dwóch. Może dwie kobiety.

Ten punkt pozostawał niejasny. Zarejestrowany w przystawkach pamięciowych pokładowej aparatury obraz ludzi wyłaniających się z oceanu, był nieostry.

Trudno nawet powiedzieć „nieostry”. Raczej zniekształcony. Trzy identyczne sylwetki. Zamazane, pełne refleksów świetlnych, w asyście nieskończonych szeregów odbić.

Chciałbym, żeby ta noc była już za nami.

Na dobrą sprawę nie wolno nam tutaj nocować. Powinniśmy teraz przygotować się do startu. Wciągnąć automaty i obliczyć bezpieczną, stacjonarną orbitę. Wrócić za dnia i zacząć wszystko od nowa. Ale żaden z nas nie weźmie tego na siebie. Może, gdybym był na miejscu Sena… tylko że nie jestem na jego” miejscu. Tym lepiej.

Ci, po których przybyliśmy tutaj, przetrwali. Musieli nas zauważyć. Być może, odbierają sygnały wywoławcze Idiomu, a tylko z jakichś powodów nie mogą na nie zareagować. Jest ich o jednego mniej, prawda. A jeśli pozostali właśnie noc wybiorą dla nawiązania z nami kontaktu?

— Co z celownikami? — odezwał się nagle Guskin, jakby słyszał, o czym myślałem.

Zdrowy rozsądek nakazywał tak zaprogramować automaty celownicze, żeby każda istota czy przedmiot próbujący naruszyć linię kordonu, ściągnął na siebie ogień miotaczy. Jeśli jednak podejdą ludzie?

Pytanie Guskina nie dotyczyło czynności, jaką mieliśmy wykonać. Była w nim nadzieja.

— Obejrzyjmy to jeszcze raz — powiedział Sennison.

Znalazł wyjście. Zawsze ta wiara, że poza wskazaniami najpojemniejszych kalkulatorów jest jeszcze nieosiągalna dla aparatury chwila, w której umysł człowieka doznaje olśnienia. Czymś przynajmniej się zajmą. Skoro tak trudno im znieść, że nie mają o czym mówić.

Sen wstał i podszedł do projektora. Wcisnął klawisz. Odstąpił kilka kroków i utkwił wzrok w ekranie.

Tarcza ożyła. Chwilę pulsowała mętnawym światłem, po czym w ułamku sekundy wypełniła się obrazem.

Laserowe obiektywy wyostrzały kolory. Ocean stał się srebrny. Chmury nabrały dziesiątek odcieni, ożywały, tworzyły samodzielny, dziki świat, niezależny od praw rządzących środowiskiem planety. Okrągłe próżnie w oceanie nie były czarne, tylko bezbarwne. Z wysokości anten Idiomu, jak to widział wtedy Sennison, przypominały osadzone pionowo rury, ucięte równo z płaszczyzną wody. Jednostajnym, spokojnym ruchem toczyły się po stycznej równoległej do linii brzegu.

Ledwie słyszalne cmokanie przekaźników w aparaturze. Szum prądów w pełznących na jałowym biegu bębnach analizatorów. Półmrok, rozświetlony tylko refleksami padającymi z ekranu i pastelami czujników.

Nasza ucieczka. Pochwyciłem ukradkowe spojrzenie Sena. Niewiele mnie to obeszło. Ruch zbocza. W całym polu widzenia ani śladu czegoś, co od biedy mogło przypominać aparaturę sterującą ruchami powierzchni. Po prostu wędrujące wycinki gruntu.

Teraz. Nagle otwarte dno oceanu. Człowiek. Pamiętam, że wtedy widziałem jego twarz. Kalkulator jednak zapisał plan, przekazany przez obiektywy statku. Zawierał widać większą ilość informacji. Obecnie widoczny był zaledwie okap hełmu. Ale nie potrzebowałem upewniać się co do rysów tej twarzy. W bazie nie było nikogo o sylwetce zbliżonej chociażby do Reussa.

Tylko, że ci, którzy szli za nim, wyglądali dokładnie tak samo. Źle powiedziałem. Byli tacy sami. Te same nadmiernie wydłużone postacie, jakby złamane w miejscu, gdzie zaczyna się kryza kasku. Identyczne ruchy. Nieludzko długie ręce, dźwigające ciemne, połyskujące przedmioty.

— Jak to wygląda od brzegu? — spytał nagle Guskin.

Nie wytrzymałem.

— Tak jak pół godziny temu — bąknąłem.

Pominęli to. Identyczne pytanie zadał Sen, kiedy po raz pierwszy przeglądaliśmy zapisy. Sprawdzaliśmy potem kilka razy. Bez skutku. Ta trójka ze wszystkich stron wyglądała tak samo.

Można sobie ostatecznie wyobrazić, że odbicia promieni od trzech ścian pustki w oceanie dają zwielokrotniony obraz tego, co dzieje się między tymi ścianami. Przemawiały za tym niezliczone refleksy. W takim razie od początku mógł to być Reuss i tylko Reuss.

Tak. Tylko, że od strony lądu nie było milimetrowej chociażby warstwy wody, śladu ścianki czy innej przeszkody, która odbijała promienie. Odsłonięte dno łączyło się z brzegiem na kształt dobrze ułożonego, wygodnego deptaku.

Sen postał chwilę, po czym bez słowa wyłączył aparaturę. Pod sklepieniem zapłonęły lampy.

— Będziemy czuwać na zmianę — powiedział, idąc w stronę stołu. — Miejmy nadzieję, że w razie czego zdążymy do celowników. Chcesz posiedzieć pierwszy? — zwrócił się do mnie.

Skinąłem głową.

— Ty mnie zmienisz? — spojrzałem na Gusa.

— Dobrze.

Kolację zjedliśmy w milczeniu. Pięć minut później Sennison zniknął w korytarzu, prowadzącym do trzech mikroskopijnych kabinek. Gus odprowadził go wzrokiem, po czym potrząsnął głową i zmarszczył brwi.

— Trzeba z nim pogadać — stwierdził.

— O czym? — spytałem.

Spojrzał na mnie. W jego wzroku odmalowała się troska.

— Wiesz, o czym… — mruknął.

Wiedziałem. To znaczy, wiedziałem, o czym myśli. Nie, że trzeba pogadać. Doszedł do wniosku, że jeśli zaczniemy roztkliwiać się nad losem innych, prędzej czy później pożałujemy samych siebie.

— Powiedz mu — powiedziałem zachęcającym tonem. — Tylko na to czeka. Przy najbliższej okazji. Ciekawe, kto to będzie… tym razem.

Przemilczał to. Pochylił się i utkwił wzrok w krawędzi stołu. Siedział w tej pozycji dłuższą chwilę, wreszcie westchnął i posłał tęskne spojrzenie w stronę milczącej, wygaszonej aparatury stymulatorów.

— Szkoda… — mruknął.

Tym razem przyznałem mu rację. Sam o tym pomyślałem.

— To były ładne czasy, prawda? Nie poruszył się.

To były ładne czasy. Ale minęły. Czasy, kiedy nerwy i pola mózgowe pilotów działały pod dyktando stymulatorów. Kiedy człowiek podłączał się po prostu do aparatury i zyskiwał od razu wszystko: trzeźwość kalkulacji, jedyny, najlepszy wariant reakcji, zwielokrotnione tempo przepływu informacji i licho wie co jeszcze.

Mówiłem o tym z „Technicznym”. Wyraziłem pogląd, że zakaz stosowania aparatury stymulującej wydali ludzie, których duchowych przodków należy szukać wśród inkwizytorów. Lub neoscholastyków ze szkoły dominikańskiej. Jednych i drugich cechował ten sam szacunek dla racjonalnych przesłanek myślenia. I działania.

„Technicznego” napełniło to troską głębszą niż kiedykolwiek. Długo milczał, patrząc na mnie ze smutkiem, po czym wygłosił przemówienie. Stymulacja — orzekł — spełniała swoje zadanie do pewnego momentu. To znaczy do pierwszych kontaktów galaktycznych człowieka. Wtedy okazało się nagle, że owe pogardzane stany emocjonalne, strach, radość, wzruszenie, że wszystko co piloci uważali dotąd za słabość, jest jeszcze jedną, nierzadko najlepszą płaszczyzną porozumienia.

„Pod jednym warunkiem” — odpowiedziałem — „że w razie czego człowiek sam sobie zastąpi aparaturę stymulującą”. Dodałem jeszcze, że zastanawia mnie konsekwencja ludzi jego pokroju. Bo pełne zestawy tej aparatury w dalszym ciągu instalowano na wszystkich nowych statkach, pomimo że od wejścia w życie zakazu jej stosowania minęło kilkadziesiąt lat. Żeby wszystko było w porządku pomyślano o blokadzie, a jakże. Dało się ją usunąć paznokciem. Powiedziałem, żeby to sobie przemyślał w wolnej chwili.