Выбрать главу

Gus nie miałby niż przeciwko temu, żeby uruchomić teraz ten paznokieć. Zaproponowałem, że zrobię to dla niego.

— Nie — odparł szybciej i głośniej niż było trzeba.

Wzruszyłem ramionami.

— Masz jeszcze diagnostykę — podsunąłem.

Potrząsnął głową.

Aparatura diagnostyczna nie była w gruncie rzeczy niczym innym jak ograniczonym systemem stymulatorów. „Na wszelki wypadek”. W ułamkach sekundy określała stan organizmu. Aplikowała chemikalia. Przeprowadzała transfuzje i przeszczepy. Na życzenie usypiała. Nie dotykała tylko pól, otaczających centra mózgowe. Jak długo nie zrobiło się tego ruchu paznokciem.

— Coś mi się w tym nie podoba — orzekł nagle Gus.

Spojrzałem na niego. Splótł palce pod brodą i zasępił się.

— Hm…

— Nie podobało mi się już tam, na wybrzeżu — wyjaśnił.

Odczekałem chwilę. Milczał dłużej, niż zwykle.

— Nie tobie jednemu — mruknąłem.

— Miałem nadzieję, że ten trójkąt w oceanie był zamknięty trzema odblaskowymi ścianami — powiedział. — Mielibyśmy przynajmniej hipotezę. Tak jak się sprawy mają, mogę powiedzieć tyle, że mi się to nie podoba…

Co innego móc powiedzieć, a co innego mówić — przebiegło mi przez myśl. Ale w gruncie rzeczy nie dziwiłem się, że rozpuścił język. Właśnie teraz. We trójkę ustala się poglądy. Z kimś jednym można po prostu głośno myśleć. Nie mógł sobie tego odmówić. Bo co do poglądów, ich brak był aż nadto widoczny.

— Wiem — rzuciłem. — Wcale nie chodziło ci o Sena, kiedy mówiłeś o pogadaniu. Miałeś kłopoty z własnymi myślami. Dlatego zerkałeś łakomie w stronę stymulatorów.

— Mimo to — odrzekł szybko — nie sięgniemy do aparatury.

— Jak długo się da — burknąłem. Zaczynał mnie drażnić.

— Dobranoc — rzekł przyciszonym głosem.

— Dobranoc — odpowiedziałem. — Zbudzę cię za dwie godziny.

Nitkowate wykresy falujące w wydłużonych elipsach kontrolnych ekranów. Setki pastelowych świetlików nad pulpitami. Sącząca się z nich poświata nie docierała do mojej twarzy. Kabina tonęła w zupełnym mroku. Nasłuch zewnętrzny nie przynosił najsłabszego przepływu wiatru. Jednego, najdalszego dźwięku od czerniejących na widnokręgu gór. Jednego najcichszego poszumu oceanu.

Od pewnego czasu przestałem śledzić delikatnie pulsujące czujniki. W razie czego i tak zostanę w porę ostrzeżony. Zdążą zrobić ten ruch w stronę celowników i spustu.

Na ekranie, w pasmach podczerwieni, chmury, srebrzystoszary ocean i nadbrzeżne wydmy nabierają nowego, groźnego wyrazu. Ostrzegają.

Myślę, jak będzie wyglądał nasz pierwszy świt tutaj. I nagle ogarnia mnie pewność, że to będzie zły” dzień. Że nie ma się do czego spieszyć.

Niedorzeczność. Ale brnę dalej. Myślę, że ludzie, których mamy stąd zabrać, nie należą już do nas. Reuss powinien był tu zostać. I nie tylko on. Planeta wzięła ich w posiadanie. A może to oni zajęli się jej sprawami?

— Moja kolej, Gil — zabrzmiało za moimi plecami.

Wzdrygnąłem się i odwróciłem gwałtownie.

— Co się stało? — spytał Guskin, odruchowo robiąc krok do tyłu.

Potrząsnąłem głową i niecierpliwym ruchem rozłączyłem aparaturę skafandra.

— Nic — burknąłem, — Siadaj.

Cztery godziny później zaczął się dzień. Pierwsze zapłonęły chmury, od razu odbijając się krwistym światłem w wierzchołkach gór. Niecałe dwie minuty później rozsrebrzyła się powierzchnia oceanu. Trudno nawet nazwać to świtem.

Tym razem łazik miał zostać na swoim miejscu, pod dyszami statku. Postanowiłem wziąć polota.

— Będą kłopoty z łącznością — skrzywił się Sen.

— Lepiej mieć kiepską łączność, niż nie mieć z kim jej nawiązać — burknąłem.

— Łazik i tak nie dałby rady w górach — powiedział pojednawczym tonem Guskin.

Może i dałby radę. Wiedziałem o co chodzi Senowi i on doskonale zdawał sobie sprawę, że ja wiem. Łazik jest pojazdem kontaktowym. Polot bojowym. Ta różnica mówi wiele. Jeśli o mnie chodzi, nie miałem zamiaru dać się wysadzić w powietrze czy wessać pod ziemię w imię galaktycznej solidarności.

Wieżyczka polota miała kształt spłaszczonej czaszy o mocno wywiniętych brzegach. Za nimi czaiły się głęboko cofnięte w swoich leżach wyloty miotaczy. Pod stopami czuło się obecność dwóch pokładów energetycznych i ładunkowych. W górze falowały delikatne żyłki anten, rozczapierzonych na kształt liści palmy.

Pojazd, unoszony na poduszce atmosferycznej, poruszał się wydłużonymi susami. Na patrzących z boku mogło to istotnie sprawiać wrażenie polatywania. Niemniej jego nazwa nie miała z tym nic wspólnego. Była po prostu skrótem. Regulaminowo wehikuł nosił nazwę polotronu. O jego przeznaczeniu można napisać tomy. Sądząc z tego, co słyszeliśmy na kursach. Eksploracja globów amoniakalnych, praca w warunkach wysokich ciśnień i tak dalej.

Naprawdę, jak powiedziałem, był przeznaczony do walki. Jeśli nawet ci, którzy go zbudowali, nie lubili się do tego przyznawać. Ale to nic mnie teraz nie obchodziło. Skończyła się noc, a z nią czekanie.

Pierwsze piętnaście minut jechaliśmy prosto na północ. Nie miało sensu pchać się na oślep w objęcia podziemnej aparatury, zanim nie dowiemy się czegoś o istotach, które ją zainstalowały.

Następnie, okrążając szerokim półkolem obszar wydm, skierowaliśmy pojazd w stronę zamykających widnokrąg gór. Wbrew pesymistycznym przewidywaniom Sennisona, łączność z Idiomem przebiegała bez najmniejszych zakłóceń.

Licznik przebytej drogi wskazywał osiemnaście kilometrów. Góry przybliżyły się znacznie, ich postrzępione, surowe szczyty występowały powoli z masywu, usamodzielniały się. Jechaliśmy w ich stronę jeszcze kilka minut, po czym zmieniając kierunek o czterdzieści pięć stopni, skręciliśmy na zachód.

Między przybrzeżnymi wydmami, podobnymi stąd do rozprutych worków z piaskiem, a pierwszymi stromiznami gór, biegł równoległy do linii brzegowej oceanu pas gładkiej, jakby sztucznie zniwelowanej równiny. Jechaliśmy teraz jego środkiem, mijając tereny, gdzie wczoraj omal nie zakończyliśmy kariery pilotów Proksimy. Z tej odległości nie było tam nic widać.

Od pewnego czasu barwa podłoża zaczęła się zmieniać. Brudnawy żwir ustąpił miejsca drobnym kamyczkom a właściwie jakimś elastycznym, nieregularnym bryłkom. Początkowo zalegały jedynie w nielicznych zagłębieniach, stopniowo ich warstwa zgrubiała, pokryła całą powierzchnię, która z szarawej stała się sinozielona. Nie zatrzymując polota wprawiłem w ruch inhaustor, który wychynął z dziobu pojazdu jak pokraczna ręka i pobrał garść „kuleczek”. Tak jak się spodziewaliśmy, były to rośliny. Pozbawione wszystkiego, co istota zamieszkująca uczciwy glob mogła nazwać „zielenią”. Liści, korzeni, najdrobniejszych pędów czy chociażby otworków. Prymitywny zlepek kilkuset komórek. Tkwiły w cienkiej, niezwykle elastycznej łupince, która jednak rozdarta, raniła palce. Wydawały niemiły, oleisty zapach, zresztą bardzo słaby.

Gus rozdusił jedną na pulpicie sterowniczym. Wyciekło z niej trochę gęstego, bezbarwnego płynu, który po kilku sekundach zgęstniał i zakrzepł. Umieściliśmy kilkanaście tych roślinek w hermetycznym naczyniu.

Mijały minuty. Nasłuch nie przynosił żadnych podejrzanych dźwięków, żadnych w ogóle odgłosów, poza stłumionymi poświstami wiatru.

Nagle Guskin mruknął coś, wskazał dłonią przed siebie i zatrzymał pojazd.