Tak, rzeczywiście zimne.
A w międzyczasie działali na rynku i tam zetknęli się z Ngo.
Dotarł do baru zielonym dziewięć, nie tunelami prowadzącymi na korytarz, na który wychodziły tylne drzwi meliny Ngo, bo tunele te rezerwowano na szczególne sytuacje i Ngo nie pogłaskałby po głowie nikogo, kto skorzystałby z tego tylnego przejścia bez wyrażonego powodu… nie chcieli, aby w sali głównej pojawił się nagle ktoś, kto nie wszedł frontowymi drzwiami i żeby komputer wszczął alarm. Spelunka Ngo była miejscem, w którym kwitł rynek i jako taka starała się wyglądać czyściej niż większość podobnych przybytków — był to jeden z blisko dwudziestu barów i lokali rozrywkowych rozsianych po doku zielonym, które prosperowały w okresie dużego ruchu kupców… ciąg noclegowni, wideoteatrów, klubów, restauracji i jedna, nie pasująca do całości kaplica dopełniająca obrazu. Większość barów była otwarta; teatry, kaplica i niektóre noclegownie spłonęły, ale bary funkcjonowały, większość tak jak ten prowadzony przez Ngo, również jako restauracje, lecz przede wszystkim jako kanały, poprzez które napływali tu wciąż ludzie ze stacji, a czarnorynkowa żywność uzupełniała to, co stacja była łaskawa dostarczać.
Zbliżając się do frontowych, otwartych zawsze na oścież drzwi baru Ngo, zerknął z namysłem w lewo, potem w prawo i zwolnił nieco, by sprawdzić wrażenie człowieka, który rozgląda się szukając baru, jaki będzie mu najbardziej odpowiadał.
Nagle jego wzrok przyciągnęła czyjaś twarz i serce przestało mu bić. Udając, że patrzy na bar Mascariego znajdujący się po drugiej stronie korytarza, przy wylocie dziewiątego na doki, przyjrzał się dokładniej wysokiemu mężczyźnie, który tam stał. Tamten drgnął nagle i wpadł do Mascariego.
Pociemniało mu w oczach; doznał tak wyrazistego przebłysku pamięci, że zatoczył się i zapomniał na chwilę, po co tu przyszedł. W tej chwili był bezbronny i przerażony… skierował się bezwiednie w stronę wejścia do baru Ngo i wszedł do środka w przyćmione światło, głośną rozmowę, opary alkoholu, kuchenne wyziewy i zaduch niedomytej klienteli.
Za barem stał sam stary. Josh podszedł do kontuaru, oparł się oń i poprosił o butelkę. Ngo podał mu ją nie pytając na razie o karty. Przyjdzie na to czas później, na zapleczu. Ale odbierał butelkę drżącą ręką i szybka dłoń Ngo chwyciła go za nadgarstek.
— Kłopoty?
— Prawie — skłamał… a może nie skłamał. — Wywinąłem się. Małe nieporozumienie z gangiem. Nie przejmuj się. Nikt mnie nie śledził. To nic poważnego.
— Upewnij się lepiej.
— Nie ma sprawy. Nerwy. To tylko nerwy. — Ścisnął butelkę w dłoni i odszedł pod ścianę sali. Zatrzymał się na chwilę przy tylnych drzwiach, które prowadziły do kuchni i odwrócił, żeby się upewnić, czy nikt go nie obserwuje.
Może to był ktoś z Mazianowców. Serce waliło mu wciąż jak młotem po tym spotkaniu. Może to ktoś śledzący Ngo. Nie. Wydawało mu się. Mazianowcy nie musieli się tak skradać. Odkorkował butelkę i pociągnął z niej wina Dołowców, taniego środka na uspokojenie. Pociągnął jeszcze jednego sporego łyka i poczuł się lepiej. Czasem doświadczał takich przebłysków pamięci, ale nie zdarzało się to często. Zawsze wytrącały go z równowagi. Mogło je wyzwolić cokolwiek, zwykle było to coś mało znaczącego i głupiego — zapach, dźwięk, chwila innego spojrzenia na znajomą rzecz czy zwykłego człowieka… najbardziej niepokoiło go, że zdarza mu się to publicznie. Mogło zwrócić na niego uwagę. Może zwracało. Postanowił, że dzisiaj już nie wyjdzie. Co do jutrzejszego dnia, nie był jeszcze pewien. Wziął trzeciego łyka, rozejrzał się po raz ostatni po twarzach siedzących przy kilkunastu stolikach i wśliznął się do kuchni, gdzie syn i żona Ngo przygotowywali zamówione dania. Rzucili im obojętne spojrzenie napotykając w odpowiedzi ich ponure oczy i przeszedł do magazynku.
Popchnął ręką drzwi. „Damon”, powiedział; rozsunęła się kotara za szafkami. Wyszedł zza niej Damon i usiadł na kanistrach, które służyły im za stołki, w świetle zasilanej z baterii lampy, której używali, żeby oszukać czujną ekonomię komputera i jego niezawodną pamięć. Podszedł bliżej i siadając ze znużeniem obok, podał Damonowi butelkę. Damon pociągnął z niej. Obaj byli nie ogoleni i nie odróżniali się niczym od niemytych, przygnębionych tłumów, które zgromadziły się tu na dole.
— Spóźniłeś się — powiedział Damon. — Chcesz, żebym dostał wrzodów?
Wydobył z kieszeni karty, ułożył je z pamięci i porobił krótkie notatki mazakiem, póki jeszcze miał wszystko w głowie. Damon podał mu kartkę papieru. Opisał na niej szczegółowo każdą kartę. Damon nie odzywał się do niego przez chwilę, żeby mu nie przeszkadzać.
Uporawszy się z tą pracą zapomniał o wszystkim, położył partię kart na stojącym obok kanistrze i sięgnął po butelkę wina. Łyknął trochę i odstawił ją.
— Spotkałem Niebieskozębnego. Mówił, że twoja matka czuje się świetnie. Daje ci to.
Wyciągnął z kieszeni broszkę i patrzył, jak Damon bierze ją w ręce z melancholijnym spojrzeniem, które świadczyło, że liczy się nie tylko złoto, z którego została wykonana. Damon pokiwał posępnie głową i schował broszkę do kieszeni; nie mówił wiele o swej rodzinie, żywych czy umarłych, wcale jej nie wspominał.
— Ona wie — odezwał się Damon — ona wie, co się szykuje. Widzi to na swoich wideoekranach, słyszy od Dołowców… Czy Niebieskozęby mówił coś szczególnego?
— Powiedział tylko, iż twoja matka pomyślała sobie, że to nam się przyda.
— Ani słowa o moim bracie?
— O tym nie było mowy. Znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie nie bardzo można rozmawiać.
Damon przytaknął, westchnął głęboko i spuścił głowę opierając się łokciami o kolana. Damon żył dla takich wiadomości. Gdy nie były dobre, upadał na dachu, a to bolało. Bolało ich obu. Josh czuł się, jakby dotykał otwartej rany.
— Atmosfera robi się coraz bardziej napięta — powiedział Josh. — Wszyscy chodzą zdenerwowani. Przystanąłem parę razy po drodze, żeby podsłuchać, co mówią, ale nie dowiedziałem się niczego nowego. Każdy jest przestraszony, ale nikt nie wie nic konkretnego.
Damon podniósł głowę, wziął butelkę, przytknął szyjkę do ust i z gulgotem wypił drugą połowę wina.
— Cokolwiek zrobimy, musimy zrobić to szybko. Albo przechodzimy do zabezpieczonych sekcji… albo próbujemy dostać się na prom. Nie możemy tu dłużej siedzieć.
— Możemy jeszcze iść popuszczać bańki w tunelach — wtrącił Josh.
Jego zdaniem był to jedyny sensowny pomysł. Większość ludzi patologicznie bała się tuneli. Z tymi niewieloma, którzy ośmielą się tam wejść… może dadzą sobie radę. Mają pistolety. Mogą tam przeżyć. Ale kończył się im już czas na podejmowanie jakichkolwiek decyzji. Taka egzystencja nie miała perspektyw. A może dopisze nam szczęście, pomyślał z przygnębieniem, spoglądając na Damona, który wpatrywał się w podłogę zatopiony we własnych myślach. Może po prostu wysadzą ten rejon.
Drzwi magazynku otworzyły się. Wszedł Ngo, zebrał karty przeczytał notatki, zagryzł swe pomarszczone wargi i zachmurzył się.
— Jesteś pewien?
— Pomyłki wykluczone.
Ngo mruknął coś pod nosem niezadowolony z jakości towaru, jakby to oni byli winni, i zbierał się do wyjścia.
— Ngo — zatrzymał go Damon — słyszeliśmy pogłoskę, że rynek przechodzi na nowe dokumenty. Czy to prawda?