Выбрать главу

— Gdzie to słyszałeś?

Damon wzruszył ramionami.

— Dwóch facetów rozmawiało o tym w barze. Czy to prawda, Ngo?

— Bredzą. Powiedz mi, kiedy wymyślisz sposób dobrania się do tego nowego systemu.

— Myślę nad tym.

Ngo mruknął coś do siebie i wyszedł.

— Naprawdę? — spytał Josh.

Damon potrząsnął głową.

— Przypuśćmy, że ja coś bym wykrył. Ngo nie powie albo nikt nie zna żadnego sposobu.

— Założyłbym się, że to drugie.

— Ja też. — Damon położył ręce na kolanach, westchnął i podniósł głowę. — Dlaczego nie wyjdziemy i nie skombinujemy sobie czegoś do jedzenia? Nie ma tam chyba nikogo, kto mógłby nam przysporzyć kłopotów, co?

Wspomnienia, które go opuściły, powróciły znowu z mroczną siłą. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć i nagle rozległ się łomot, który wstrząsnął podłogą; huk i trzask zagłuszył krzyki dochodzące z zewnątrz.

— Grodzie! — wrzasnął Damon zrywając się na równe nogi.

Krzyki w sali frontowej przeszły w dzikie wycie. Z hałasem przewracały się krzesła. Damon rzucił się do drzwi magazynku, a Josh popędził za nim. Dopadli do tylnych drzwi, przez które próbowali się już wydostać Ngo z żoną i synem. Ngo trzymał w ręku swoje notowania z czarnego rynku.

— Nie! — krzyknął Josh. — Zaczekajcie… to chyba była gródź w przejściu do białego… jesteśmy odcięci, ale w dziewiątym dwa widziałem żołnierzy, nie wysyłaliby tam żołnierzy, gdyby zamierzali nacisnąć guzik…

— Komunikator — pisnęła żona Ngo.

Przez odbiornik vid stojący w sali frontowej nadawano komunikat. Puścili się tam biegiem i wpadli do sali restauracyjnej, gdzie grupka ludzi zebrała się wokół aparatu, a jakiś szabrownik zbierał właśnie z baru naręcze butelek.

— Ej, ty! — wrzasnął z wściekłością Ngo.

Facet porwał jeszcze dwie butelki i rzucił się do ucieczki.

Z ekranu przemawiał Jon Lukas. Tak było zawsze, kiedy Mazian miał dla stacji oficjalne ogłoszenie. Z tego człowieka został już sam szkielet, pożałowania godny szkielet z podkrążonymi oczyma.

— … został odcięty — mówił Lukas. — Mieszkańcy rejonu białego i inni, którzy zechcą go opuścić, będą mogli wyjść. Kierujcie się do przejścia na dok zielony; tam zostaniecie przepuszczeni.

— Spędzają tutaj wszystkie niepożądane elementy — powiedział Ngo. Pot wystąpił mu na pokrytą zmarszczkami twarz. A co z nami, którzy tutaj pracujemy, panie Komendancie Stacji Lukas? Co z nami, uczciwymi ludźmi, którzy tu utknęli?

Lukas powtórzył cały komunikat. Było to prawdopodobnie nagranie; wątpliwe, żeby pozwolili temu człowiekowi wystąpić przed kamerami na żywo.

— Chodźmy — powiedział Damon biorąc Josha pod ramię. Wyszli frontowymi drzwiami, skręcili za róg i skierowali się w stronę doku zielonego. Do miejsca, gdzie zbierała się wielka masa ludzi patrzących na biały, mieli do przejścia spory kawał drogi pod górę krzywizną doku. Nie byli jedynymi. Wzdłuż przeciwległej ściany, obok stanowisk cumowniczych i suwnic przesuwali się żołnierze.

— Zanosi się na strzelaninę — mruknął Josh. — Spływajmy stąd, Damon.

— Spójrz na drzwi. Spójrz na te drzwi.

Josh spojrzał w tamtym kierunku. Masywne zawory były szczelnie złączone. Przejście dla personelu obok nie stało otworem. Nie otworzyli go.

— Nie mają zamiaru ich przepuścić — powiedział Damon. Kłamali… żeby spędzić zbiegów do tamtych doków.

— Wracajmy — jęknął błagalnym głosem Josh.

Ktoś strzelił; z ich strony, ze strony żołnierzy — salwa poszła im nad głowami; mierzyli w witryny sklepów. Ludzie zaczęli popychać się z piskiem i wrzaskiem. Rzucili się razem z nimi do ucieczki dokiem do dziewiątego i wpadli w drzwi baru Ngo, a przerażony tłum przemknął obok i popędził dalej korytarzem. Jeszcze kilku ludzi próbowało pójść w ich ślady, ale Ngo rzucił się na nich z kijem i wypędził za drzwi klnąc jednocześnie Damona i Josha za to, że wbiegają do środka, ściągając mu na kark kłopoty.

Zamknęli drzwi, ale tłum na zewnątrz bardziej zainteresowany był ucieczką drogą najmniejszego oporu. Światła na sali zapłonęły z pełną mocą oświetlając powywracane krzesła i walające się wszędzie talerze.

Ngo wraz z rodziną przystąpili w milczeniu do sprzątania. „Trzymaj”, powiedział Ngo do Josha i rzucił w niego wilgotną, popapraną gulaszem szmatą. Drugie spojrzenie spod nachmurzonych brwi posłał Ngo Damonowi, ale jemu nie wydał żadnego polecenia: Konstantin nadal był osobą uprzywilejowaną. Damon z własnej inicjatywy zaczął zbierać talerze, podnosić krzesła i sprzątać bałagan razem z innymi.

Na zewnątrz znowu się uspokajało, tylko od czasu do czasu ktoś walił do drzwi. Przez okno gapiły się na nich przylepione do plastikowej tafli twarze wyczerpanych przestraszonych ludzi, którzy chcieli schronić się w środku.

Ngo otworzył drzwi, wpuścił ich do baru przy akompaniamencie przekleństw i pokrzykiwań, zajął miejsce za kontuarem i zaczął serwować drinki nie pytając na razie o kredyty. „Płacicie”, przypomniał w końcu wszystkim i każdemu z osobna. „Siadajcie, rozdamy rachunki”. Kilku wyszło nie zapłaciwszy; część usiadła. Damon wziął butelkę wina i pociągnął Josha do stolika w najdalszym kącie, gdzie znajdowała się płytka nisza. Było to ich stałe miejsce, z którego mieli widok na drzwi frontowe i nie zastawioną niczym drogę odwrotu do kuchni i do swojej kryjówki. Włączył się znowu kanał muzyczny komunikatora; salę wypełniły uspokajające tony jakiejś rzewnej, romantycznej melodii.

Josh podparł się łokciami zły sam na siebie, że brak mu odwagi, aby się upić. Nie mógł. Zaraz pojawiały się sny, Damon pił. Po pewnym czasie sprawiał już wrażenie, że ma dość, bo jego podkrążone oczy zasnuła narkotyczna mgiełka. Zazdrościł mu.

— Jutro wychodzę — odezwał się Damon. — Dosyć się już nasiedziałem w tej norze… Wychodzę, może porozmawiam z jakimiś ludźmi, spróbuję ponawiązywać trochę kontaktów. Musi znaleźć się ktoś, kogo nie wygarnięto jeszcze z zielonego. Ktoś, kto nadal darzy szacunkiem moją rodzinę.

Już raz tego próbował.

— Pogadamy o tym — powiedział Josh.

Syn Ngo przyniósł im obiad — rozcieńczony do granic możliwości gulasz. Josh siorbnął pełną łyżkę i trącił nogą Damona, który chyba nie zauważył stojącego przed nim talerza. Damon wziął w palce łyżkę i zaczął jeść, ale myślami nadal był gdzie indziej.

Może przy Elenie. Czasami Damon wymawiał przez sen jej imię. Czasami imię swego brata. A może myślał teraz o czymś innym, o utraconych przyjaciołach. O ludziach prawdopodobnie już nieżyjących. Nie miał ochoty rozmawiać; Josh to wyczuwał. Spędzali długie godziny w milczeniu, w swoich osobnych przeszłościach. On wspominał swoje szczęśliwsze sny, miłe miejsca, skąpaną w słońcu drogę, zakurzone pola uprawne na Cyteen, ludzi, którzy go kochali, znajome twarze, starych przyjaciół, starych kolegów, błądził myślami daleko od tego miejsca. Tak mijały godziny, długie, samotne godziny, które każdy z nich spędzał w ukryciu, całe noce z muzyką dochodzącą z frontowej sali baru Ngo, wstrząsającą ścianami przez większość dnia głównego i dnia przestępnego, muzyką otępiającą, jednostajną albo słodką jak ulepek i przenikającą do głębi. Kradli chwile snu w spokojniejszych porach, leżeli apatycznie w godzinach największego ruchu. Nie wtrącał się do fantazji Damom i odwrotnie. Nigdy nie lekceważył ich znaczenia, bo były największym komfortem, jaki tu mieli.

Jednej rzeczy nie rozstrząsali już głośno; każdy z nich dusił ją w sobie. Mieli przed sobą twarz Lukasa, tę trupią główkę ostrzegającą o sposobie, w jaki Mazian traktował swoje marionetki. Gdyby, jak głosiła plotka, Emilio Konstantin jeszcze żył… prywatnie Josh zastanawiał się, czy była to wiadomość dobra, czy zła. I tego także nie mówił głośno.