Szli jeszcze długo, zanim ujrzała prześwit między drzewami. Zataczając się i potykając dowlokła się tam ostatkiem sił, bo zobaczyła dym, dym z młynów i wkrótce potem jej oczom ukazała się połyskująca w zapadającym zmierzchu kopuła. Osunęła się na skraju lasu na kolana i dopiero po chwili zorientowała się, gdzie jest. Nigdy przedtem nie patrzyła na obóz z tego miejsca, z wysokości wzgórz. Klęczała zgięta w pół z trudem chwytając powietrze, wzrok zasnuwał się jej mgłą i czuła, że Szybkonoga klepie ją po ramieniu. Namacała w kieszeni trzy zapasowe cylindry z nadzieją, że nie zniszczyła całkowicie tego, z którego aktualnie korzystała. Zdawała sobie sprawę, że mogą przebywać tu jeszcze kilka tygodni; nie mogli tak ich eksploatować.
Słońce zachodziło. Podczołgawszy się do krawędzi i zerodowanego nawisu zobaczyła światła zapalające się w obozie i zdoła odróżnić postacie poruszające się w ich blasku — uginający się pod ciężarem ładunku szereg kursujący w pocie czoła tam i z powrotem między młynem a drogą.
— Ona przychodzić — odezwała się nagle Szybkonoga. Miliko obejrzała się stwierdzając dopiero teraz, że nikogo tam nie ma, że hisa, którzy szli za nimi lasem, nigdzie nie widać; zamrugała oczyma, gdy zarośla rozchyliły się i Szept klapnęła przy niej na zad dysząc ciężko.
— Skoczek — wysapała Szept kołysząc się w takt swego oddechu. — On cierpieć, on cierpieć pracować mocno. Człowiek Konstantin cierpieć. Dawać, dawać tobie.
W wilgotnej, porośniętej futrem garści ściskała skrawek papieru. Miliko wzięła go od niej, rozprostowała zawilgotniały strzęp bardzo ostrożnie, bo zmoczony świeżo deszczem zrobił się rozlazły jak bibuła. Musiała pochylić się nad nim bardzo nisko i odwrócić go do światła, żeby go odczytać w zapadającym zmroku… niewyraźne, krzywe litery.
„Jest tu… bardzo ciężko. Nic nie kombinujcie. Nie podchodźcie. Trzymajcie się z dala. Proszę was. Proszę was. Powiem wam co robić. Rozproszcie się i nie dajcie się im schwytać… boję się… że oni będą nie… będą może chcieli… chcieli więcej robotników… Czuję się dobrze. Proszę was… wracajcie… nie wdawajcie się w nic”.
Dwie samice hisa wpatrywały się w nią zmieszane oczy. Znaki na papierze — wprawiło je to w zakłopotanie.
— Czy nikt cię nie widział? — spytała Miliko. — Nie widział cię żaden człowiek?
Szept zacisnęła usta.
— Ja Dołowiec — powiedziała z dumą w głosie. — Dużo Dołowiec przyjść tutaj. Nosić wory, Dołowicc. Robić młvn, DoIcnvicc. Skoczek tam. ludzie widzieć ja, nie widzieć. Kto ja? Ja Dołowiec. Skoczek mówić twój przyjaciel cierpieć pracować mocno; ludzie zabijać ludzie; on mówić kochać ciebie.
— Ja też go kocham.
Wsunęła cenny list do kieszeni kurtki, przykucnęła pod osłoną liści z kaputrem nasuniętym na głowę i z ręką zaciśniętą w kieszeni na kolbie pistoletu.
Nie mogli podjąć żadnej akcji, która by nie pogorszyła jeszcze sytuacji… która nie mogłaby nie zagrozić życiu wszystkich tych tam, na dole. Nawet gdyby udało im się zdobyć jeden ze statków… ściągnęliby tym tylko na siebie dalsze represje. Ogólne powstanie. Tutaj. Tam, w sanktuarium. Życie za życie. Emilio pracował tam na dole, żeby ocalić Podspodzie… żeby ocalić z niego co się da. A ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, był donkichotowski zryw z ich strony.
— Szybkonoga — powiedziała — biegnij teraz ty. Znajdź Dołowców, znajdź wszystkich moich ludzi, rozumiesz? Powiedz im… powiedz, że Miliko rozmawia z człowiekiem-Konstantinem; powiedz, żeby wszyscy czekali, czekali, nie robili nic na własną rękę.
Szybkonoga próbowała to powtórzyć i pogubiła się, bo nie znała wszystkich słów. Spokojnie, cierpliwie Miliko powtórzyła wszystko od początku… i w końcu Szybkonoga podskoczyła na znak, że zapamiętała.
— Powiedzieć im siedzieć — wyrzuciła z siebie podniecona. — Ty rozmawiać człowiek-Konstantin.
— Tak — kiwnęła głową. — Tak.
I Szybkonoga puściła się biegiem.
Dołowcy mogli swobodnie podchodzić do obozu i oddalać się z niego. Ludzie Maziana, zgodnie ze słowami Szept, nie rozpoznawali ich, nie potrafili ich rozróżnić. I to była ich jedyna nadzieja na nawiązanie między sobą łączności, na danie znać tym ludziom na dole, że nie są sami. Emilio wiedział, że ona tu jest. Może choć wolał, aby znajdowała się gdziekolwiek indziej, była to dla niego jakaś pociecha.
3
Plotki krążyły po całym zielonym, ale nic nie wskazywało na rychłe jego zamknięcie. Żadnych przeszukań, żadnych objawów nadciągającego kryzysu. Przebywający tu żołnierze kręcili się tam gdzie zwykle. Bary w dokach trzęsły się od głośnej muzyki, zapchane żołnierzami na przepustce, odprężonymi, pijanymi, czasem nawet wyraźnie zaćpanymi. Josh wyjrzał ostrożnie z drzwi baru Ngo i schował się szybko, bo korytarzem maszerował oddział bardziej służbiście wyglądających żołnierzy w pancerzach, trzeźwych i wyraźnie mających przed sobą jakiś cel. Zdenerwował się trochę, jak zawsze w takich momentach, kiedy nie miał Damona w zasięgu wzroku. Męczył się czekając w ukryciu, bo dziś wypadała jego kolej na przeleżenie dnia do góry brzuchem w magazynku Ngo. Do sali restauracyjnej wymykał się tylko w porze posiłków… ale nadszedł już czas na kolację, było późno i zaczynał się poważnie niepokoić. Damon uparł się. Wychodził wczoraj i dzisiaj, żeby szukać dojść, nawiązać kontakty — żeby rozmawiać z ludźmi i narażać się na kłopoty.
Josh przechadzał się tam i z powrotem nie mogąc ze zdenerwowania usiedzieć na miejscu. Zdał sobie nagle sprawę ze swego nienormalnego zachowania i z tego, że Ngo patrzy na niego zza baru spod nachmurzonych brwi. Usiłował się uspokoić, w końcu wrócił niedbałym krokiem do alkowy, wsunął głowę do kuchni i poprosił syna Ngo o obiad.
— Ile porcji? — spytał chłopak.
— Jedną — powiedział.
Potrzebował pretekstu, który pozwoliłby mu pozostać w sali restauracyjnej. Pomyślał sobie, że kiedy wróci Damom może poprosić o dokładkę i jeszcze jedną porcję. Kredytu mieli sporo — jedyny komfort ich egzystencji. Syn Ngo machnął na niego łyżką, żeby wyszedł.
Podszedł do stolika, który zawsze zajmował, usiadł i znowu spojrzał w kierunku drzwi. Wchodziło akurat dwóch mężczyzn — niby nic niezwykłego. Ale ci rozejrzeli się dookoła i ruszyli w jego stronę Pochylił głowę i usiłował skryć się w cieniu; typy z rynku, może… jacyś znajomi Ngo — ale ich ruchy zaalarmowały go. Zatrzymali się przy jego stoliku i odciągnęli krzesło. Podniósł z lękiem głowę, kiedy jeden z nich usiadł, a drugi dalej stał.
— Talley? — spytał ten, który usiadł, młody, o zdecydowanej twarzy, z blizną od poparzenia biegnącą przez szczękę. — Ty jesteś Talley, prawda?
— Nie znam żadnego Talleya. To pomyłka.
— Wyjdźmy na chwilkę na zewnątrz. Tylko za drzwi.
— Kim jesteście?
— Jesteś na muszce. Radzę ci robić, co mówię.
Nadszedł wreszcie ten od dawna oczekiwany koszmar. Co robić? Jednym wyjściem było dać się zastrzelić. W zielonym ludzie ginęli codziennie i nie istniało tu żadne prawo, oprócz żołnierzy, a z nimi też nie chciał mieć do czynienia. Ci tutaj nie byli Mazinowcami. To było coś innego.
— Ruszaj.
Wstał i wyszedł zza stolika. Drugi mężczyzna wziął go za ramię i poprowadził do drzwi, na lepiej oświetlony korytarz. — Popatrz tam — powiedział mężczyzna idący za nim.
Popatrz na te drzwi po przeciwnej stronie korytarza i powiedz mi, czy się mylę co do ciebie.