Spojrzał. Stał tam człowiek, którego niedawno widział, ten, który go obserwował. Wzrok mu się zamglił i ogarnęła go fala nudności — odruch warunkowy.
Znał tego człowieka. Nazwiska nie mógł sobie przypomnieć, ale go znał. Towarzyszący mu mężczyźni wzięli go pod łokcie i poprowadzili w tamtym kierunku, na drugą stronę korytarza. Człowiek stojący w drzwiach baru Mascariego cofnął się do środka, a oni wepchnęli go za nim do mrocznego wnętrza w zaduch potu zmieszany z oparami alkoholu i ogłuszający hałas muzyki wstrząsającej podłogą. Odwróciły się ku niemu głowy siedzących w barze. Widzieli go lepiej niż jego przyzwyczajające się dopiero do ciemności oczy widziały ich i ogarnęła go panika nie tylko dlatego, że mógł zostać rozpoznany, ale i dlatego, że uświadomił sobie, iż jest w tym miejscu coś, co poznaje, chociaż na Pell nie powinien nic poznawać, nie w ten sposób, nie poprzez przepaść, jaką przebył.
Popchnięto go w lewy kąt sali, w kierunku jednej z zamkniętych lóż. Stało tam dwóch mężczyzn — jednym z nich był człowiek w średnim wieku o twarzy typa spod ciemnej gwiazdy, i ten nie wyzwolił w nim żadnego alarmu… a drugi… drugi…
Poczuł kolejny atak mdłości. Chwycił się oparcia tandetnego, plastikowego fotela czując, że uginają się pod nim nogi.
— Wiedziałem, że to ty — odezwał się tamten. — Josh? To ty, prawda?
— Gabriel.
To imię wytrysnęło nagle z jego zablokowanej przeszłości i zwaliły się całe układy. Zatoczył się na fotel widząc znowu swój statek… swój statek i swoich towarzyszy… i tego człowieka… tego człowieka wśród nich…
— Jessad — poprawił go Gabriel, położył mu rękę na ramieniu i popatrzył dziwnie. — Josh, skąd się tu wziąłeś?
— Mazianowcy.
Ciągnęli go za zasłonę, do alkowy, do odosobnionego miejsca, w pułapkę. Wykonał półobrót i stwierdził, że tamci zagradzają mu drogę odwrotu. Spojrzał z powrotem na ledwo widoczną w mroku twarz Gabriela… taką ją zapamiętał ze statku, kiedy się rozstawali — kiedy przenosił Gabriela do Blassa, na Mtota przebywającego w pobliżu Marinera. Ręka Gabriela spoczęła łagodnie na jego ramieniu, popychając go lekko w kierunku fotela przy małym okrągłym stoliku. Gabriel usiadł naprzeciwko i pochylił się w przód.
— Nazywam się tutaj Jessed. Ci panowie to pan Coledy i pan Kressich. Pan Kressich był na tej stacji radcą, kiedy istniała jeszcze rada. Panowie nam wybaczą. Chcę porozmawiać z moim przyjacielem. Poczekajcie na zewnątrz. Dopilnujcie, aby nikt nam nie przeszkadzał.
Mężczyźni wycofali się z alkowy i zostali sami w przyćmionym świetle przygaszonej lampy. Nie chciał być sam z tym człowiekiem. Ale ciekawość kazała mu pozostać w fotelu, bardziej ciekawość niż strach przed pistoletem warującego na zewnątrz Coledy’ego, ciekawość, w której kryło się przewidywanie bólu, ciekawość przypominająca rozszarpywanie rany.
— Josh? — odezwał się Gabriel/Jessed. — Jesteśmy partnerami, prawda?
Może był to z jego strony trik, może prawda. Josh potrząsnął bezradnie głową.
— Wymazanie umysłu. Moja pamięć…
Twarz Gabriela ściągnęła się z wyraźnym bólem. Wyciągnął rękę i chwycił Josha za ramię.
— Josh… szedłeś mi na ratunek, prawda? Starałeś się mnie przejąć. Młot mnie stamtąd zabrał, kiedy nie wyszło. Ale ty tego nie widziałeś, prawda? Skierowałeś tam Kanię i dostali cię. Wymazanie umysłu… Josh, gdzie reszta? Gdzie reszta naszych, Kania i…?
Josh potrząsnął głową czując w środku zimną pustkę.
— Nie żyją. Nie przypominam sobie dokładnie. To skończone.
Przez chwilę miał wrażenie, że zwymiotuje. Podniósł rękę i oparłszy łokieć o stolik zatkał sobie dłonią usta usiłując stłumić mdłości targające mu wnętrznościami.
— Widziałem cię w korytarzu — powiedział Gabriel. — Nie mogłem uwierzyć, że to ty, ale zacząłem rozpytywać. Ngo nie zdradzi, z kim jesteś… ale to też ktoś, kogo poszukują, prawda? Masz tutaj przyjaciół. Przyjaciela. Nie mylę się? To żaden z naszych… to ktoś inny. Tak?
Nie potrafił skupić myśli. Stara przyjaźń kłóciła się z nową. Brzuchem wstrząsały mu spazmatyczne skurcze. Strach o Pell… musieli mu go zaszczepić. A zabijanie stacji… było specjalnością Gabriela. Gabriel był tutaj, tak jak przedtem był na Marinerze…
Elena i Estelle. Estelle przestała istnieć przy Marinerze.
— Mam rację?
Wzdrygnął się i mrugając powiekami spojrzał na Gabriela.
— Jesteś mi potrzebny — syknął Gabriel. — Potrzebna mi twoja pomoc, twoje umiejętności…
— Byłem niczym — odparł. Umacniało się w nim podejrzenie, że jest okłamywany. Ten człowiek znał go i wmawiał mu nieprawdziwe rzeczy, rzeczy, które nigdy nie miały miejsca. Nie wiem, o czym mówisz.
— Tworzyliśmy zespół, Josh.
— Byłem operatorem komputera bojowego na statku zwiadowczym…
— Oficjalnie. — Gabriel chwycił go za nadgarstek i potrząsnął nim gwałtownie. — Jesteś Joshua Talley, służby specjalne. Przeszedłeś w tym kierunku gruntowne przeszkolenie. Wyszedłeś z laboratoriów na Cyteen…
— Miałem matkę i ojca. Mieszkałem na Cyteen z ciotką. Nazywała się…
— Pochodzisz z laboratorium, Josh. Przeszedłeś wszystkie poziomy przeszkolenia. Nafaszerowali cię fałszywymi informacjami; to wszystko fikcja, lipa… żebyś w razie czego mógł łgać bez zająknienia i żebyś to mógł udowodnić w razie potrzeby. No i zaszła taka potrzeba, prawda? Dzięki temu nic się nie wydało.
— Ja miałem rodzinę. Kochałem ich…
— Jesteś moim partnerem, Josh. Powstaliśmy z tego samego programu. Zostaliśmy stworzeni do tej samej pracy. Jesteś moim dublerem. Pracowaliśmy razem, stacja po stacji, rozpoznania i akcje.
Wyrwał rękę Gabrielowi mrugając oczyma, żeby przejrzeć przez napływające do oczu łzy. Wszystko zaczynało rwać się nieodwołalnie w strzępy — farma, słoneczny krajobraz, dzieciństwo…
— Jesteśmy z probówki — ciągnął Gabriel. — Obaj. Wszystko inne… wszelkie inne wspomnienia… wprowadzili nam do pamięci z taśmy i następnym razem mogą nam tam załadować coś zupełnie innego. Cyteen jest realna; ja jestem realny… dopóki nie zmienią taśm. Dopóki nie stanę się czymś innym. Grzebali w twoim umyśle, Josh. Głęboko zagrzebali w nim jedyną rzecz, która jest realna. Udzielałeś im kłamliwych informacji i utkwiły ci one w pamięci zacierając te prawdziwe. Ale prawda tkwi tam nadal. Znasz się na komputerach. Przetrwałeś tutaj. No i znasz tę stację.
Siedział nieruchomo, przyciskając usta grzbietem dłoni, a po twarzy spływały mu łzy, ale nie płakał. Był otępiały i łzawił bezwiednie.
— Co mam dla ciebie zrobić?
— A co możesz zrobić? Z kim masz kontakty? Chyba nie z Mazianowcami, co?
— Nie.
— No to z kim?
Zamarł na chwilę bez ruchu. Łzawienie ustało, ich studnia, gdzieś głęboko w nim, wyschła. Wszystkie wspomnienia wydawały się jakieś białe — areszt na stacji, jakieś bliżej nie określone miejsce, białe cele i asystenci w mundurach — i teraz już wiedział, że w areszcie był nawet szczęśliwy, bo był to dom, uniwersalna instytucja, taka sama po obu stronach frontów polityki i wojny. Dom.
— Umówmy się, że załatwię to po swojemu — odezwał się. — Umówmy się, że porozmawiam z moim człowiekiem, dobrze? Być może zdołam ci jakoś pomóc. Ale to cię będzie kosztowało.
— Kosztowało?
Rozparł się wygodnie w fotelu i wskazał ruchem głowy na kotarę alkowy, za którą czekali Coledy i Kressich.