Выбрать главу

— Myślałem, że zwracacie się do nich po numerach — mruknął pod nosem Ayres; opróżnili już jedną butelkę. I zaraz potem pożałował swego żartu.

— W Unii jest wiele rzeczy, których pan nie rozumie — odparował Azov. — Ale może mieć pan jeszcze okazję.

Ayres roześmiał się i nagle poczuł chłód w brzuchu. Jaką okazję? utknęło mu w gardle. Za dużo razem wypili. Azov nigdy nie rozmawiał o ambicjach swojego narodu, o żadnych konstrukcjach leżących za Pell. Pozwolił sobie na lekką zmianę wyrazu twarzy i, ku obopólnej konsternacji, w tym samym momencie zmieniła się twarz Azova. Ta chwila trwała długo, w zwolnionym tempie, spowita w oparach alkoholu, a jej trzecim, mimowolnym uczestnikiem był Jacoby.

Ayres roześmiał się znowu z przymusem, usiłując nie okazywać swego poczucia winy. Rozparł się wygodnie w fotelu i patrzył na Azova.

— A co, oni też grywają? — spytał udając, że nie zrozumiał.

Azov zacisnął usta w cienką linię, spojrzał na niego spód srebrzystych brwi, uśmiechnął się z jakimś grzecznościowym rozbawieniem.

Nie wracam do domu, pomyślał Ayres z rozpaczą. Nie będzie żadnego ostrzeżenia. To chciał powiedzieć.

PELL: TUNELE DOŁOWCÓW; 8/1/53; godz. 1830

W ciemnościach wyczuwało się obecność wielu ciał. Damon nasłuchiwał przez chwilę, zaalarmowany jakimś poruszeniem w pobliżu i drgnęł znowu, kiedy w czerni tunelu jego ręki dotknęła czyjaś dłoń. Skierował w tę stronę reflektor dygocząc z zimna.

— Ja, Niebieskozęby — szepnął znajomy głos. — Ty iść zobaczyć ona?

Damon zawahał się; patrzył długo w stronę drabinek, które rozciągały się niczym pajęcza sieć poza zasięg jego reflektora.

— Nie — powiedział w końcu ze smutkiem. — Nie. Tylko tędy przechodziłem. Idę do sekcji białej. Chcę tylko przejść.

— Ona prosić ty przyjść. Prosić. Cały czas prosić.

— Nie — szepnął chrapliwie, uświadamiając sobie, że czasu jest coraz mniej, że niedługo nie będzie w ogóle żadnej szansy. — Nie, Niebieskozęby. Kocham ją i nie pójdę. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że gdybym tam poszedł, naraziłbym ją na niebezpieczeństwo? Przyszliby tam ludzie-z-karabinami. Nie mogę. Chcę, ale nie mogę.

Ciepła dłoń Dołowca poklepała go po ręku i nie puszczała.

— Ty mówić dobra rzecz.

Był zaskoczony. Dołowiec rozumował, i chociaż wiedział, że oni potrafią myśleć, zaskoczyło go, że tok ich myśli jest podobny do ludzkiego. Uścisnął dłoń Dołowca wdzięczny Niebieskozębemu za obecność w godzinie, kiedy niewiele było innych powodów do zadowolenia. Usiadł powoli na metalowych stopniach, odetchnął spokojnie przez maskę… wdychał tę namiastkę komfortu, jaką dawała chwila odpoczynku z dala od nieprzyjaznych oczu, ze stworzeniem, które pomimo wszystkich dzielących się różnic stało się przyjacielem. Hisa przycupnął przed nim na platformie z oczyma błyszczącymi odbitym światłem i poklepał go towarzysko po kolanie.

— Czuwasz nade mną przez cały czas — powiedział Damon.

Niebieskozęby zakołysał potakująco górną połową ciała.

— Hisa są bardzo życzliwi — ciągnął Damon. — Bardzo dobrzy.

Niebieskozęby przechylił na bok głowę i zmarszczył brwi.

— Ty ona dziecko. — Hisa bardzo trudno było pojąć co to rodzina. — Ty dziecko Licii.

— Tak, jestem jej dzieckiem.

— Ona twoja matka.

— Tak.

— Milio ona dziecko.

— Tak.

— Ja kochać on.

Damon uśmiechnął się smutno.

— Nie uznajesz kompromisów, prawda, Niebieskozęby? Wszystko albo nic. Jesteś dobrym stworzeniem. Ile ludzi zna hisa? Zna innych ludzi… czy tylko Konstantinów? Podejrzewam, że wszyscy moi przyjaciele nie żyją, Niebieskozęby. Próbowałem ich odszukać i doszedłem do wniosku, że albo się ukrywają, albo nie żyją.

— Robić moje oczy smutne, człowiek-Damon. Może hisa znaleźć. Ty powiedzieć nam ich imię.

— Chodzi o kogoś z Dee albo z Ushantów, albo z Mullerów.

— Ja zapytać. Ktoś wie może. — Niebieskozęby przytknął palec do swojego płaskiego nosa. — Znaleźć oni.

— Tym?

Niebieskozęby wyciągnął rękę i z namaszczeniem pogładził Damom po szczecinie porastającej dawno nie golone policzki.

— Twoja twarz jak hisa, a ty pachnieć jak człowiek.

Pomimo przygnębienia Damon uśmiechnął się rozbawiony.

— Chciałbym wyglądać jak hisa. Mógłbym sobie wtedy chodzić, gdzie chcę. Tym razem o mało mnie nie złapali.

— Ty przyjść tu przestraszony — przyznał Niebieskozęby.

— Wyczuwacie strach?

— Ja widzieć twoje oczy. Dużo bólu. Czuć krew, czuć uciekać mocno.

Damon podstawił łokieć pod światło. Rozharatał go gdzieś boleśnie, rozdzierając przy tym rękaw. Rana krwawiła.

— Uderzyłem się o drzwi — wyjaśnił.

Niebieskozęby podsunął się do niego nie wstając z kucek.

— Ja mogę zatrzymać boleć.

Damon przypomniał sobie, jak hisa leczą swoje rany i potrząsnął głową. — Nie. Ale czy zapamiętałeś nazwiska, które ci wymieniłem?

— Dee. Ushant. Mul-ler.

— Znajdziesz ich?

— Spróbować — powiedział Niebieskozęby. — Przyprowadzić onych?

— Przyjdziesz i zaprowadzisz mnie do nich. Wiesz, że ludziez-karabinami zamykają tunele prowadzące do białego?

— Wiedzieć tak. My Dołowcy, my chodzić wielkimi tunelami z wierzchu. Kto patrzeć na my?

Damon wciągnął przez maskę głęboki oddech, wstał znowu na przyprawiających go o zawroty głowy stopniach i biorąc do ręki reflektor przytulił drugim ramieniem hisa.

— Kocham cię — mruknął.

— Kochać ciebie — powiedział Niebieskozęby i pierzchnął w mrok; przez chwilę Damon wyczuwał jeszcze lekkie poruszenie, wibracje metalowych stopni, potem wszystko ustało.

Damon podjął wędrówkę licząc zakręty i poziomy. Bez brawury. Niewiele już brakowało, kiedy próbował wejść do białego. W całym doku podniósł się alarm. Było mu mdło ze strachu, że może to pociągnąć za sobą kontrolę tuneli, ściągnąć kłopoty na Dołowców, matkę i na nich wszystkich. Ciągle jeszcze drżały mu kolana, chociaż nie zawahał się strzelić, kiedy został do tego zmuszony; strzelił do nie opancerzonego strażnika, może nawet go zabił; chciał go zabić.

Na myśl o tym zrobiło mu się niedobrze.

A mimo to miał nadzieję, że zabił i dzięki temu nikt nie będzie kojarzył alarmu z jego nazwiskiem. Miał nadzieję, że świadek nie żyje.

Dotarł do włazu prowadzącego na korytarz, przy którym znajdował się bar Ngo i wciąż jeszcze dygotał. Wszedł do wąskiej śluzy, ściągnął z twarzy maskę i wykorzystał kartę zatwierdzoną przez służbę bezpieczeństwa, którą rezerwował tylko na specjalne okazje. Właz śluzy otworzył się nie pobudzając alarmu. Puścił się biegiem wąskim, opuszczonym korytarzem i otworzył tylne drzwi baru ręcznym kluczem.

Żona Ngo odwróciła się od kuchennego blatu, popatrzyła na niego zaskoczona i wypadła z kuchni do sali restauracyjnej. Damon zamknął za sobą drzwi i otworzył drzwi magazynku, żeby wrzucić tam maskę do oddychania. Z podniecenia zapomniał jej zostawić w śluzie i zabrał ze sobą. To świadczyło o stanie jego nerwów. Podszedł do kuchennego zlewu i umył twarz i ręce’ starając się spłukać z siebie plamy krwi, strach i wspomnienia.

— Damon.

— Josh. — Odwrócił znużony wzrok na drzwi prowadzące do sali frontowej i wytarł twarz ręcznikiem wiszącym obok zlewu. — Wpadka. — Mijając Josha wszedł do sali frontowej, podszedł do kontuaru i oparł się na nim ciężko. — Dasz butelkę? — zwrócił się do Ngo.