Był to dzień przestępny. Kapitanowie znajdowali się w łóżkach. Załogi i żołnierze kręcili się po dokach, a oni przerwali przecież swoje przewody startowe…
Zacisnęła zęby, a Norwegia przemknęła nad zewnętrznym obrzeżem Pell i weszła na kurs przybliżający ją niebezpiecznie do planety. Kapitan Mallory wstrzymała oddech i słuchała komunikatora trzeszczącego przekleństwami.
Pacyfik i Atlantyk otrzymały rozkaz zastąpienia im drogi. Nie mieli nawet pacierza na wykonanie go; reszta Floty była już w drodze; a Podspodzie zbliżało się do Norwegii, żeby ją zasłonić. Australia odrywała się właśnie od stacji. Między nimi była tylko pusta przestrzeń i to stwarzało zagrożenie.
— Komputer bojowy — rozkazała. — Ekrany rufowe. To Edger. Przygrzać mu.
Bez potwierdzenia; Tiho sięgnął gwałtownym ruchem do przycisków i zamigotały lampki sygnalizujące formowanie się ekranów.
Nie mieli rajderów, które osłoniłyby ich od strony rufy. Australia nie miała ani jednego na dziobie. Zamknęły się grodzie bojowe Norwegii dzieląc statek na hermetyczne segmenty. Przeciążenie rosło w miarę, jak synchronizator obrotów cylindra wyliczał możliwości manewru. Przez komunikator nadeszło gorączkowe wywołanie z jednego z ich własnych rajderów, proszącego o instrukcje. Nie odpowiedziała mu.
Na ekranie vid majaczyło Podspodzie, a oni wciąż przyśpieszali. Zamigotały lampki ostrzegające o niebezpiecznej bliskości dużej masy. Australia była większym statkiem i bardziej ryzykowała.
Zamigotały ekrany i lampki alarmowe. Strzelano do nich.
— Nie. — Mazian pochylał się nad swym stanowiskiem na pogrążonym w chaosie mostku Europy, dłonią przyciskając do ucha słuchawkę. — Zostańcie tam, gdzie jesteście, zostańcie i zbierajcie żołnierzy. Ostrzeżcie wszystkich żołnierzy, że dok niebieski jest rozhermetyzowany. Zbierać wszystkich żołnierzy z zielonego, nieważne z jakiego są statku. Over.
Nadeszły z trzaskiem potwierdzenia. Pell ogarnął chaos — cały dok rozhermetyzowany, powietrze uchodzące rwącym strumieniem przez przerwane przewody startowe, spadające ciśnienie. Między Europą a Indiami unosiły się jakieś strzępy — to dryfowały trupy żołnierzy, którzy znajdowali się w doku; wysysało ich na zewnątrz przez dziurę dwa metry na dwa, wyrwaną bez ostrzeżenia ze stanowiska cumowniczego. W doku panowała próżnia. Wymiotło wszystko. Śluzy statków zatrzasnęły się automatycznie w momencie wystąpienia dekompresji, odcinając nawet tę najbliższą deskę ratunku.
— Keu — rzucił Mazian — melduj.
— Wydałem niezbędne rozkazy — odpowiedział mu spokojny głos. — Wszyscy żołnierze przebywający na Pell są przemieszczani do zielonego.
— Ale biegiem… Porey, Porey, jesteś tam jeszcze? — Tu Porey. Over.
— Wykonać następujące rozkazy: zniszczyć bazę na Podspodziu i przeprowadzić egzekucję wszystkich pracowników.
— Tak jest, sir — powiedział Porey. W jego głosie wibrowała wściekłość. — Już się robi.
Mallory, pomyślał Mazian; to nazwisko stało się przekleństwem, czymś nieprzyzwoitym.
Rozkazy nie były jeszcze wydane, plany nie dopracowane. Teraz musieli liczyć się z najgorszym i pod tym kątem działać. Zniszczyć systemy sterowania stacji. Zebrać ze stacji żołnierzy i ścigać ich… muszę ich dostać. Zrujnować wszystko, co ma jakąkolwiek wartość.
Słońce. Ziemia. To musi być teraz.
A Mallory… jeśli tylko dostanę ją kiedyś w swoje ręce…
Jon Lukas odwrócił się od dewastacji przedstawionej przez ekrany, żeby stanąć oko w oko z chaosem panującym na pulpitach, z technikami uwijającymi się jak w ukropie i nie mogącymi nadążyć z przekazywaniem wezwań do służb remontowych i bezpieczeństwa.
— Sir — zwrócił się do niego jeden z techników — sir, w niebieskim, w zamkniętej sekcji, zostali żołnierze. Pytają, czy możemy się do nich dostać. Chcą wiedzieć, ile nam to zajmie.
Zamarł. Przestał otrzymywać odpowiedzi. Instrukcje nie nadchodziły. Byli tylko strażnicy, którzy towarzyszyli mu zawsze i wszędzie. Hale i jego kamraci, którzy byli przy nim zawsze, we dnie i w nocy, którzy tworzyli jego osobisty, namacalny koszmar.
Mierzyli teraz ze swych karabinów do techników. Odwrócili się, spojrzał na Hale’a, żeby go poprosić, aby skontaktował się z Flotą poprzez komunikator, jaki miał w hełmie, i poprosił o informacje, czy to jakiś atak, czy awaria i dlaczego nosiciel Floty przemknął im nad głowami, a tuż za nim trzy dalsze.
Hale i jego ludzie znieruchomieli nagle, wszyscy jednocześnie, i słuchali czegoś, co tylko oni słyszeli. Odwrócili się raptem jak jeden mąż i opuścili karabiny.
— Nie! — wrzasnął Jon.
Padły strzały.
Niewiele było okazji na sen. Człowiek i hisa skwapliwie je wykorzystywali kuląc się — ten pierwszy w kopule Q, ten drugi w błocie na zewnątrz. Spali, jak kto mógł, na zmiany, w ubraniach, owijając się tymi samymi, upapranymi w błocku śmierdzącymi kocami, byle tylko choć na chwilę zmrużyć powieki. Młyny nie ustawały ani na chwilę; praca trwała dzień i noc, na okrągło.
Trzasnęły ledwie żywe drzwi śluzy, najpierw jedne, potem drugie; Emilio leżał sztywno, bez ruchu — obudził go ten dźwięk, potwierdzenie obaw. To nie była pora pobudki, stanowczo nie. Wydawało mu się, że położył się zaledwie kilka minut temu. Słyszał nad sobą bębnienie deszczu o dach kopuły; z zewnątrz dochodził chrzęst żwiru miażdżonego licznymi butami. To nie prom wylądował; do ładowania zapędzili tylko dwie zmiany.
— Wstawać i wychodzić! — krzyknął żołnierz.
Poruszył się. Wokół siebie słyszał pojękiwania, budzili się inni ludzie. Zmrużył oczy oślepiony wiązką silnego światła, która przejechała po nich. Zwlókł się z pryczy, skrzywił z bólu, jaki przeszył nadwerężone mięśnie i pokryte bąblami stopy, na które naciągał sztywne od wilgoci buty. Ogarniał go coraz większy strach, coś mu się tu nie zgadzało, odbiegało od rutyny zwyczajnych nocnych pobudek. Pozapinał się, naciągnął kurtkę, pomacał przy szyi za maską od oddychania, która zawsze tam wisiała. Znowu oślepiło go światło, wywołując u wszystkich jęki cierpienia. Poszedł razem z innymi wychodzącymi do drzwi; drugimi drzwiami wydostali się na zewnątrz i po drewnianych stopniach wstąpili na ścieżkę. Znowu światło prosto w twarz. Podniósł rękę, żeby przedramieniem osłonić oczy.
— Konstantin. Spędzić tu Dołowców.
Próbował dojrzeć coś przez jaskrawe światło i oczy zaszły mu łzami… przy drugiej próbie rozróżnił jakieś cienie — to pędzili z młynów pozostałych ludzi z ich grupy. Musiał lądować prom. To na pewno prom. Nie ma co panikować.
— Dawać tu Dołowców.
— Wszyscy wychodzić — wrzasnął ktoś w środku; zaraz potem drzwi otworzyły się na przestrzał i pod lufami karabinów wypędzono z flaczejącej kopuły resztę jej mieszkańców.
Czyjaś dziecięca ręka wsunęła się w jego dłoń. Spojrzał w dół. To był Skoczek. Dołowcy byli już na nogach. Zbierała się cała reszta hisa, oszołomiona światłem i opryskliwymi głosami wykrzykującymi ich imię.
— Wszyscy już wyszli? — spytał jeden żołnierz drugiego. — Mamy wszystkich — odpowiedział tamten.
Mówili to jakimś podejrzanym tonem. Złowieszczym. Szczegóły stały się dziwnie wyraźne, jak chwilą długiego spadania, wypadek, rozciągnięty w czasie moment… Deszcz i światła, woda połyskująca na pancerzach… zauważył, że ruszają… karabiny na pasach…