Выбрать главу

— Nie — powiedział Talley — ja nic nie wiem.

Damon zawahał się. Wciąż dręczyło go sumienie, miał ciągle nadzieję, że obrońca Talleya, jeśli nie ktoś inny, zaprotestuje, zadziała w sprawie Talleya energiczniej, wykorzystując wszelkie kruczki prawne. Ale to oznaczałoby dla niego więzienie; pozostawiłoby go… bez nadziei. Osadzali w areszcie wyjętych spod prawa ze strefy Q, ludzi o wiele bardziej niebezpiecznych; ludzi, którzy mogli go znać, jeśli wierzyć słowom Talleya. Przystosowanie zapewniłoby mu bezpieczeństwo, pozwoliło wydostać się stąd; dałoby mu szansę na podjęcie pracy, na wolność, na życie. Wśród ludzi normalnych nie znalazłby się taki, który dążyłby do zemsty na kimś, kto poddany został wymazaniu pamięci. I zabieg ten był humanitarny. Zawsze za taki go uważano.

— Talley… czy chcesz wnieść skargę przeciw Mallory lub załodze Norwegii?

— Nie.

— Jest tu obecny twój obrońca. Jeśli chcesz złożyć taką skargę, zostanie zaprotokołowana.

— Nie, nie chcę.

A więc i ten trik nie zadziałał. Nie będzie zwłoki ze względu na prowadzone śledztwo. Damon skinął głową i wyszedł z pomieszczenia z poczuciem skalania. W tym, co robił, było coś z morderstwa, coś z pomocy w samobójstwie.

Tego też mieli pod dostatkiem w strefie Q.

PELL: SEKTOR POMARAŃCZOWY DZIEWIĘĆ: 20/5/52; GODZ. 1900

Kressich wzdrygnął się i przymrużył oczy słysząc, jak coś wali się z łomotem w głębi korytarza, za hermetycznie zamkniętymi drzwiami. Usiłował nie okazywać strachu. Coś się paliło; dym docierał do nich kanałami wentylacyjnymi. To spotęgowało jeszcze przerażenie jego i pół setki ludzi stłoczonych w tej części korytarza. Tam, w dokach, nadal trwała wymiana ognia między policją a buntownikami. Natężenie walk słabło. Jego grupka składała się z niedobitków własnej policji Russella, garstki przedstawicieli elity stacji i zbieraniny młodych i starych… bronili korytarza przed bandami.

— Palimy się — mruknął ktoś niemal histerycznie.

— Stare szmaty czy coś w tym rodzaju — burknął Kressich.

Zamknij się, durniu, pomyślał. Brakowało im tylko paniki. W razie poważniejszego pożaru centrala stacji pozbyłaby się zagrożonego rejonu wysadzając go w powietrze… to oznaczałoby śmierć dla nich wszystkich. Nie przedstawiali sobą żadnej wartości dla Pell. Niektórzy z nich jeszcze niedawno strzelali tam, na zewnątrz do oddziałów policji Pell z broni zabranej zabitym policjantom. Wszystko zaczęło się na wieść o zbliżaniu się kolejnego konwoju, dalszych statków, na myśl o perspektywie upchnięcia następnej partii zdesperowanych uchodźców w tej ciasnocie, którą dysponowali; wszystko zaczęło się od pogłoski, że na to się właśnie zanosi… i od żądania przyspieszenia kontroli dokumentów; potem doszło do napadów na baraki, bandy odbierały dokumenty tym, którzy je posiadali.

Spalić wszystkie dowody tożsamości, podniósł się krzyk w strefie kwarantanny; ludzie rozumowali, że jeśli nikt nie będzie się mógł wylegitymować, to wszyscy zostaną przyjęci. Tych, którzy nie chcieli się pozbyć swoich dokumentów, bito i zabierano je siłą; przy okazji ograbiano ich też z wszystkiego, co przedstawiało jakąś wartość. Plądrowano baraki. Pozbawione przywódców bandy tworzyły się samorzutnie spośród młodych ogarniętych paniką chuliganów, którzy przybyli tu nielegalnie nie pokładach Gryfa i Hansforda.

Od jakiegoś czasu z doków nie docierały żadne odgłosy walk. Wentylatory przestały działać; zaczęło się psuć powietrze. Tych, którzy przeszli przez najgorsze podczas podróży ogarniała powoli panika; wielu płakało.

Potem lampy pojaśniały i przewodami wentylacyjnymi napłynął powiew chłodnego powietrza. Drzwi otworzyły się z cichym poszumem. Kressich podniósł się z podłogi i stanął oko w oko z policją stacji i lufami gotowych do strzału karabinów. Niektórzy członkowie jego grupy uzbrojeni byli w noże, kawałki rur, mebli, w co kto mógł. On nie miał nic… podniósł w górę drżące ręce.

— Nie — wykrztusił błagalnie. Nikt się nie poruszył, ani policjanci, ani jego ludzie. — Proszę. My nie braliśmy w tym udziału. My tylko broniliśmy przed nimi tej sekcji. Nikt… nikt z tu obecnych nie był w to zamieszany. Wszyscy byli ofiarami.

Dowódca oddziału policji o twarzy szarej ze zmęczenia, usmarowanej sadzą i krwią, wskazał trzymanym w dłoniach karabinem na ścianę.

— Macie się tam ustawić — wyjaśnił Kressich swoim towarzyszom niedoli, którzy poza byłymi policjantami nie zrozumieli, o co chodzi. — Rzućcie wszelką broń, jaką macie.

Stanęli posłusznie w szeregu tam gdzie im kazano, nawet starcy, chorzy i dwoje małych dzieci.

Kressich stwierdził, że drży na całym ciele, kiedy go obszukiwano, a potem pozostawiono opartego o ścianę korytarza. Policjanci szeptali tajemniczo między sobą. Jeden z nich chwycił go za ramię i odwrócił twarzą do siebie. Oficer z notatnikiem przechodził przed szeregiem zatrzymanych, żądając od każdego okazania dokumentów.

— Ukradli mi — powiedział Kressich. — Tak się właśnie zaczęło. Bandy zabierały wszystkim papiery i paliły je.

— Wiemy — powiedział oficer. Ty tu jesteś przywódcą? Jak się nazywasz i skąd pochodzisz?

— Vassily Kressich z Russella.

— Czy ktoś z tu obecnych go zna?

Kilku go znało.

— Był radcą na Stacji Russella — odezwał się młody mężczyzna. — Służyłem tam w służbie bezpieczeństwa.

— Nazwisko.

Młodzieniec podał je. Nino Coledy. Kressich starał się go sobie przypomnieć i nie mógł. Każdemu zadawano kolejno te same pytania mające na celu ustalenie tożsamości. Wzajemne potwierdzanie danych osobowych było tak samo mało wiarygodne jak oświadczenia tych, którzy je podawali. W korytarzu zjawił się człowiek z aparatem i sfotografował wszystkich stojących pod ścianą. Stali tam w chaosie trzasków i rozmów płynących z komunikatora.

— Możecie iść — powiedział dowódca oddziału policji i zaczęli wychodzić; ale kiedy Kressich go mijał, oficer schwycił go za ramię. — Vassily Kressich. Przekażę twoje nazwisko do sztabu.

Kressich nie był pewien czy to dobrze, czy źle; wszystko było nadzieją. Wszystko było lepsze od tego, co się działo tutaj, w strefie Q; stacja najwyraźniej pogubiła się i nie wiedziała, co z nimi począć ani jak się ich pozbyć.

Wszedł na dok wstrząśnięty widokiem zniszczeń, jakich tu dokonano, trupów leżących jeszcze we własnej krwi, nadal dymiących stosów łatwopalnych materiałów, zwalonych na kupy i przygotowanych do podpalenia pozostałości umeblowania i rzeczy osobistych personelu doków. Wszędzie kręcili się funkcjonariusze policji uzbrojeni nie w lekką broń, a w karabiny. Został w dokach trzymając się blisko policji, bo w obawie przed bandami terrorystów bał się wracać do korytarzy. Niemożliwe, żeby policja ujęła wszystkich. Za dużo ich było.

W końcu stacja zawiesiła stan wyjątkowy na czas posiłku i zaspokojenia pragnienia w pobliżu granicy sekcji, bo podczas zamieszek odcięto dopływ wody, a kuchnie zdemolowano w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Zniszczono też komuniakator; nie było możliwości zameldowania o rozmiarach szkód, a prawdopodobieństwo, że brygady remontowe zechcą wejść do tego rejonu, było nikłe.

Siedział w zdemolowanym doku i jadł, co im dano, w towarzystwie innych grupek uchodźców, nie mających niczego więcej niż on. Ludzie spoglądali po sobie z przestrachem.