— Nie wydostaniemy się stąd — słyszał raz po raz. — Teraz już nas stąd nie wypuszczą.
Dochodziły jego uszu i pomruki innego rodzaju, rozpoznawał mężczyzn, o których wiedział, że byli członkami band buntowników. Słyszał już takie słowa w swoim baraku przed wybuchem buntu, ale wtedy nikt o tym nie zameldował. Nikt się nie odważył. Tamtych było zbyt wielu.
Byli wśród nich Uniowcy. Nabierał pewności, że to oni są prowodyrami. Tacy właśnie mieli największy powód, aby obawiać się ścisłej kontroli dokumentów. Wojna dotarła do Pell. Była już wśród nich, a oni, jak to mieszkańcy stacji, byli neutralni, bezbronni i przemykali się ostrożnie między tymi, którzy chcieli mordować… tylko że teraz nie chodziło już o starcie mieszkańców stacji ze statkami wojennymi, metalowej skorupy z metalową skorupą; niebezpieczeństwo było z nimi ramię w ramię, może to ten młody człowiek z obfitą kanapką, może ta młoda kobieta, która siedzi i ma nienawiść w oczach.
Przybył konwój bez eskorty żołnierzy. Załogi doków prowadziły wyładunek pod ochroną małej armii policji. Uchodźców przyjmowano i odprawiano najlepiej, jak to było możliwe, biorąc pod uwagę, że większość kwater została zdemolowana, a korytarze stały się niebezpieczną dżunglą. Nowo przybyli stali z bagażami w ręku i rozglądali się wokół siebie z przerażeniem w oczach. Do rana ich ograbią, pomyślał Kressich, albo i gorzej. Słyszał, jak otaczający go ludzie po prostu płaczą cicho z rozpaczy.
Nad ranem przybyła jeszcze jedna kilkusetosobowa grupa; a teraz wybuchła panika, bo wszyscy byli głodni i spragnieni, a żywność szła ze stacji głównej bardzo długo.
Obok niego przysiadł jakiś mężczyzna. Nino Coledy.
— Jest nas dwunastu — powiedział. — Moglibyśmy zaprowadzić tu jaki taki porządek; rozmawiałem z paroma ludźmi, którzy brali udział w zamieszkach. Nie ujawniamy ich nazwisk w zamian za współpracę. Mamy krzepę w ramionach… moglibyśmy zająć się tym bałaganem, przeprowadzić ludzi z powrotem do kwater. Mielibyśmy wtedy więcej jedzenia i wody tutaj. — Jacy my?
Na twarzy Coledy’ego malował się zapał.
— Pan był radcą. Pan staje na czele; pan przemawia. My pana ubezpieczamy. Karmimy tych ludzi. Urządzamy się tutaj. Stacja tego potrzebuje. Możemy na tym skorzystać.
Kressich zastanowił się nad propozycją. Równie dobrze mogliby ich za to zastrzelić. Był na to za stary. Potrzebny im był figurant. Banda policjantów potrzebowała cieszącej się poważaniem marionetki. Bał się też im odmówić.
— Pan tylko przemawia do tego tłumu — nalegał Coledy. — Dobrze — zgodził się, a potem głosem bardziej stanowczym, niż Coledy mógłby się spodziewać po starym, zmęczonym człowieku, dorzucił: — Ty zaczynaj zbierać swoich ludzi, a ja porozmawiam z policją.
Podszedł zdecydowanym krokiem do stanowisk policji.
— Przeprowadziliśmy wybory — powiedział. — Jestem Vassily Kressich, radca z czerwonego dwa, Stacja Russella. Wśród uchodźców jest kilku policjantów z naszej stacji. Jesteśmy gotowi wejść do korytarzy i zaprowadzić tam porządek… bez stosowania przemocy. W odróżnieniu od was znamy twarze. Jeśli porozumiecie się ze swoimi władzami zwierzchnimi i uzyskacie na to zgodę, możemy pomóc.
Nie bardzo wiedzieli jak zareagować. Wahali się nawet z zawiadomieniem przełożonych. W końcu zdecydował się na to kapitan policji. Kressich stał przy nim zdenerwowany.
Kapitan skinął wreszcie głową.
— Jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli — powiedział będziemy strzelać bez ostrzeżenia do każdego. Ale nie zamierzamy tolerować żadnych zabójstw z waszej strony, radco Kressich; to nie jest licencja bez ograniczeń.
— Cierpliwości, sir — powiedział Kressich i oddalił się śmiertelnie zmęczony i przerażony.
Coledy czekał już na niego z kilkoma innymi przy wejściu do korytarza. Po chwili w ich kierunku zmierzali już następni, o jeszcze mniej pociągającej powierzchowności. Wzbudzali w nim lęk, a jednocześnie wolał mieć ich po swojej stronie. Nie obchodziło go w tej chwili nic z wyjątkiem przeżycia i znalezienia się na wozie, a nie pod nim. Patrzył, jak chodzą, bezceremonialnie popychając spokojnych ludzi i przyjmując w swe szeregi takich jak oni typów spod ciemnej gwiazdy. Wiedział już, co zrobił i przerażało go to. Nie odzywał się, bo zostałby wplątany w kolejny wybuch zamieszek, stałby się ich częścią, gdyby do tego doszło. Już by się o to postarali.
Pomagał korzystając ze swej pozycji i wieku oraz z faktu, że jego twarz była niektórym znana; wykrzykiwał rozkazy i ani się nie obejrzał, jak ludzie zaczęli zwracać się do niego z szacunkiem per „radco Kressich”. Wysłuchiwał ich żalów, obaw i pretensji, dopóki Coledy nie otoczył go strażą dla ochrony jego cennej osoby.
Nie minęła godzina, a w dokach panował już ład i porządek. „Zalegalizowane” bandy sprawowały kontrolę nad sytuacją, a porządni ludzie schodzili mu z drogi, gdziekolwiek się ruszył.
7
Jon Lukas zasiadł w fotelu radcy, zajmowanym w zastępstwie przez ostatnie trzy lata przez jego syna Vittorio. Był wściekły. Ledwie wrócił, a już stał się stroną w rodzinnym kryzysie. Zabrano mu trzy pokoje z jego pięciopokojowego apartamentu, dosłownie odcięto je przesuwając ścianę działową z przeznaczeniem na kwaterę dla dwóch kuzynów Jacoby’ego i ich partnerów w przemiennodniowej rotacji. Jeden z nich miał dzieci, które waliły w ścianę i płakały. Meble robotnicy upchnęli w reszcie, którą mu pozostawiono… Ostatnio zamieszkiwał tam syn Vittorio ze swą aktualną sympatią. Takie zgotowano mu przywitanie. Z Vittoriem szybko doszli do porozumienia: kobieta odeszła, a Vittorio został uznając posiadanie mieszkania i konta na wydatki reprezentacyjne ważniejszym i daleko lepszym wyjściem niż przeniesienie do bazy na Podspodziu, która aktywnie poszukiwała młodych ochotników. Praca fizyczna, i to na deszczowej powierzchni Podspodzia, nie leżała w naturze Vittoria. Jako figurant był tu na górze użyteczny. Głosował, jak mu kazano, kierował zgodnie z wytycznymi, a przynajmniej uchronił Spółkę Lukasa przed pogrążeniem się w chaosie, mając na tyle zdrowego rozsądku, żeby mniej ważne problemy rozwiązywać samemu, a w wypadku większych prosić o radę. Jak korzystał z konta reprezentacyjnego, to zupełnie inna sprawa. Jon, po przystosowaniu się do rozkładu doby na stacji, spędzał czas na dole, w biurach spółki, przeglądając księgi, rozmawiając z personelem i sprawdzając wydatki z konta reprezentacyjnego.
Teraz w grę wchodziła jakaś alarmująca sprawa, coś nieprzyjemnego i nie cierpiącego zwłoki; przybył tak jak inni radcy, wezwany komunikatem o zwołaniu nadzwyczajnego posiedzenia. Serce jeszcze mu waliło z wysiłku. Włączył aparat i mikrofon przy swoim stanowisku i wsłuchał się w ciche trajkotanie komunikatora, na którym w tej chwili skupiało się zainteresowanie rady; informacjom towarzyszyły sylwety statków przekazywane przez skanery i wyświetlane na zawieszonych w górze ekranach. Znowu kłopoty. Słyszał już o tym po drodze z biur dokowych. Coś się zbliżało.
— Ilu ich macie? — pytał Angelo nie otrzymując odpowiedzi z tamtej strony.
— Co to? — spytał Jon siedzącej obok kobiety, delegatki sektora zielonego, Anny Morevy.
— Nadciągają kolejni uchodźcy i nie odzywają się. Nosiciel Pacyfik. Stacja Esperance, tyle tylko wiemy. Nie reagują na nasze sygnały. Ale tam jest Sung. Czegóż innego można by się spodziewać?
Wciąż napływali dalsi radcy, rzędy foteli szybko się zapełnia. Jon wsunął w ucho osobisty audioaparat i nacisnął klawisz rejestratora starając się zorientować w sytuacji. Konwój wykryty przez skanery wyszedł ze skoku o wiele za blisko z punktu widzenia bezpieczeństwa, ponad płaszczyzną systemu. Głos sekretarza rady streszczał szeptem aktualne informacje ilustrowane obrazami przekazywanymi na ekran jego stanowiska. Dodatkowe informacje nie wnosiły niczego nowego do tego, co oglądali przed sobą na żywo.