Dawali też posągi ludziom z Nadwyża, aby trzymały tam straż. To usprawiedliwiało nazywanie tego pielgrzymką. I Okres dotyczył Bennetta, który przyszedł z tej podróży.
— Czemu mi to mówisz — spytał Dalut-hos-me.
— Tam przyjdzie moja wiosna, na Nadwyżu.
Przytulił ją mocniej. Czuła bijące od niego ciepło. Otoczyło ją jego ramię.
— Pójdę z tobą — powiedział.
To było okrutne, ale pragnęła tej pierwszej podróży; a on też pragnął — jej; pragnienia przybrały na sile, gdy minęła szara zima i zaczęli wyglądać wiosny, ciepłych wiatrów i rozerwania powłoki chmur. A Bennett, zimny pod ziemią, będzie śmiał się swoim dziwacznym, ludzkim śmiechem i życzył im szczęścia.
Tak zawsze wędrowali hisa, wiosnami i porą zakładania gniazd.
Obiad znowu przebiegał w sztywnej atmosferze. Oboje wrócili do domu późno, otępiali po ciężkim dniu — dalsi uchodźcy, coraz większy chaos. Damon skończył i wreszcie uniósł głowę zdając sobie sprawę, że milczy pogrążony we własnym światku. Ujrzał Elenę zatopioną w swoim… ostatnio zdarzało się im to coraz częściej. Zaniepokoiła go ta myśl; sięgnął przez stół i położył rękę na jej dłoniach spoczywających obok talerza. Odwróciła jedną i ich ręce złączyły się w uścisku. Wyglądała na tak samo zmęczoną jak on. Pracowała też długie godziny — nie od dzisiaj. To była pewnego rodzaju ucieczka… nie myśleć. Nigdy nie wspomniała o Estelle. W ogóle bardzo mało się odzywała. Może, pomyślał, jest tak zapracowana, że ma niewiele do powiedzenia.
— Widziałem dzisiaj Talleya — powiedział ochryple pragnąc wypełnić tę ciszę, wyrwać Elenę z otępienia chociaż tym niewesołym tematem. — Wygląda na… spokojnego. Nie widać po nim, aby cierpiał. Ani śladu przygnębienia.
Zcisnęła dłoń.
— A więc słusznie postąpiłeś w jego sprawie, prawda?
— Nie wiem. Nie sądzę, aby istniał sposób przekonania się o tym.
— Sam tego chciał.
— Sam tego chciał — powtórzył za nią jak echo.
— Zrobiłeś, co mogłeś, aby być w porządku. Wyczerpałeś wszystkie możliwości.
— Kocham cię.
Uśmiechnęła się. Jej usta drżały, ale nie potrafiły długo udźwignąć uśmiechu.
— Eleno?
Cofnęła rękę.
— Myślisz, że utrzymamy Pell?
— Obawiasz się, że nie?
— Obawiam się, że ty w to nie wierzysz.
— Co ci przychodzi do głowy?
— Są sprawy, o których ze mną nie rozmawiasz.
— Nie mów do mnie zagadkami. Nie jestem w tym dobry. Nigdy nie byłem.
— Chcę mieć dziecko. Dla mnie okres próbny już się skończył, a odnoszę wrażenie, że dla ciebie jeszcze nie.
Twarz spłynęła mu rumieńcem. Przez pół uderzenia serca zastanawiał się, czy nie skłamać.
— Jeszcze nie. Nie sądzę, aby była to odpowiednia chwila na tę rozmowę. Jeszcze za wcześnie.
Zacisnęła mocno usta, zagniewana.
— Nie wiem, o co ci chodzi — powiedział. — Nie wiem. Jeśli Elena Quen pragnie dziecka; to w porządku. Ma do tego prawo. W porządku. Wszystko jest w porządku. Tylko ja bym wolał znać powód.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Dużo rozmyślałaś. Obserwowałem cię. Ale nie podzieliłaś się ze mną swymi myślami. Czego ty chcesz? Co ja mam zrobić? Pomóc ci zajść w ciążę i pozwolić odejść? Pomógłbym ci, gdybym wiedział jak. Co ja mam powiedzieć?
— Nie chcę walczyć. Nie chcę walki. Mówię ci, czego pragnę.
— Ale dlaczego?
Wzruszyła ramionami.
— Mam już dość czekania. — Zmarszczyła czoło. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł kontakt z jej oczyma. Z Eleną. Z czymś delikatnym. — Gryziesz się — powiedziała. — Widzę to.
— Czasami wiem, że nie słyszę wszystkiego, co mówisz.
— Na statku… to moja sprawa, czy chcę mieć dziecko, czy nie. Rodzina żyjąca na statku jest sobie bliższa w wielu sprawach i bardziej oddalona w innych. Ale ty ze swoją rodziną… rozumiem to. Doceniam to.
— To także twój dom. I twoja rodzina.
Zdobyła się na najmniej uchwytny z uśmiechów, być może miała to być propozycja.
— A więc co ty na to?
Biura planowania stacji ostrzegały, jeśli to nie skutkowało, radziły, a potem już błagały. Utworzenie strefy Q nie było jedynym powodem. Tocząca się wojna coraz bardziej się zbliżała. Pierwszymi, którzy powinni się podporządkować nowym zarządzeniom, byli Konstantinowie.
Skinął tylko głową.
— A więc zakończyliśmy okres wyczekiwania.
Jakby uniósł się cień. Duch Estelle czmychnął z tego małego mieszkania, które wynajęli w niebieskim pięć, mniejszego, nie mieszczącego wszystkich mebli, jakie mieli, gdzie nic nie było na swoim miejscu. Od razu stało się domem: przedpokój z talerzami upchniętymi w szafkach na ubrania i pokój gościnny z wyplatanymi przez Dołowców koszami piętrzącymi się w rogach pokoju gościnnego służącego im w nocy za sypialnię i wypchanymi tym, co powinno się znaleźć w szafkach z przedpokoju.
Leżeli w łóżku, które spełniało w dzień rolę kanapy. A ona mówiła tuląc się w jego ramionach, mówiła po raz pierwszy od kilku tygodni do późna w nocy; był to potok wspomnień, którymi nie dzieliła się z nim nigdy, odkąd byli razem.
Usiłowała podsumować sobie, co straciła wraz z Estelle, z jej statkiem, wciąż ją tak nazywała. Braci, krewnych. Istny kupiec, mówili o kimś takim mieszkańcy stacji; ale on nie widział jakoś Eleny wśród innych, typowych kupców schodzących hałaśliwą gromadą ze statku, aby pohulać w dokach i przespać się z byle kim. Nigdy nie mógł wyobrazić jej sobie w takiej roli.
— To prawda — powiedziała, a on czuł jej oddech na swoim ramieniu. — Tak właśnie wygląda nasze życie. A co ty sobie wyobrażałeś? Że współżyjemy w ramach załogi? Na tym statku byli sami moi kuzyni.
— Ty byłaś inna — nie ustępował. Przypomniał sobie chwilę, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy w swoim biurze. Chodziło o kłopoty, w jakie wdali się jej kuzyni… zawsze byli spokojniejsi od innych. Rozmowa, ponowne spotkanie; i jeszcze jedno; druga podróż… i znowu Pell. Nigdy nie włóczyła się z kuzynami po barach, nie pracowała na kupieckiego kaca; przychodziła do niego, swój wolny czas na stacji spędzała z nim. Nie wsiadła już na pokład. Kupcy rzadko zawierali związki małżeńskie. Elena to uczyniła.
— Nie — powiedziała. — To ty byłeś inny.
— I zabrałabyś ze sobą czyjeś dziecko? — Ta myśl nie dawała mu spokoju. O pewne rzeczy nigdy Eleny nie pytał, bo sądził, że zna odpowiedź. A i Elena nigdy w ten sposób z nim nie rozmawiała. Zaczął, poniewczasie, rewidować wszystko, co dotąd uznawał za wiadome; żeby cierpieć i żeby zwalczać to cierpienie. Była Eleną; tą wartością, w którą ciągle wierzył, której ufał.
— A gdzie mieliśmy je oddawać? — spytała robiąc wielkie oczy. — Kochaliśmy je, nie wierzysz? Należały do całego statku. Tylko że już ich nie ma. — Nagle potrafiła o tym mówić. Poczuł, że napięcie opada. Dobiegło go westchnienie. — Wszystkie zginęły.
— Nazywałaś Elta Quena swoim ojcem, a Tię James swoją matką. Czy tak to właśnie wyglądało?
— On był moim ojcem. Ona o tym wiedziała. — I po chwili: — Porzuciła stację, żeby pójść za nim. Niewielu się na to zdobędzie.
Nigdy go o to nie prosiła. Ta myśl nigdy mu wyraźnie nie przyszła do głowy. Prosić Konstantina, żeby opuścił Pell… spytał w duchu sam siebie, czyby to zrobił i poczuł głęboki niepokój. Zrobiłbym to, pomyślał niepewnie. Może bym tak zrobił.