Выбрать главу

— Trudno by było — przyznał głośno. — Tobie też było trudno.

Poczuł, jak jej głowa ociera się potakująco o jego ramię.

— Żałujesz, Eleno?

Potrząsnęła lekko głową.

— Trochę późno na rozmowę o takich sprawach — powiedział. — Chciałbym. Chciałbym, żebyśmy poznali się na tyle, aby ze sobą rozmawiać. Tak wielu rzeczy o sobie nie wiemy.

— Dręczy cię to?

Przytulił ją do siebie, pocałował poprzez gąszcz włosów i odgarnął je na bok. Chciał już powiedzieć nie, ale rozmyślił się i pominął pytanie milczeniem.

— Obejrzałaś sobie Pell. A czy wiesz, że moja noga nigdy nie postała na statku większym od promu? Że nigdy nie opuszczałem tej stacji? Nie mam pojęcia, jak patrzeć na niektóre sprawy, a nawet jak formułować pytania. Rozumiesz mnie?

— Ja też nie wiem, jak cię pytać o niektóre rzeczy.

— A o co byś chciała spytać?

— Właśnie spytałam.

— Nie wiem, czy odpowiedzieć tak, czy nie. Eleno, nie wiem, czy potrafiłbym opuścić Pell. Kocham cię, ale nie wiem, czy byłoby mnie na to stać… po tak krótkim czasie. I to właśnie mnie dręczy. Zastanawiam się, czy tkwi we mnie coś, co nigdy nie dopuszczało do mnie takiej myśli… co sprowadzało moje plany na przyszłość do rozważań, jak uczynić cię szczęśliwą na Pell…

— Łatwiej mnie zostać tu jakiś czas… niż Konstantinowi wyrwać swe korzenie x Pell; wyczekiwanie jest łatwe, cały czas to robimy. Tylko ja nie przewidziałam straty Estelle. A ty nie przewidywałeś tego, co się tu teraz wyprawia. Odpowiedziałeś mi.

— Jak to, odpowiedziałem?

— Zwierzając mi się ze swojej rozterki.

To go zastanowiło. C a ł y c z a s t o r o b i m y . Przestraszył się. Ale ona mówiła dalej, leżąc u jego boku, mówiła nie tylko o faktach, ale i o głębokich uczuciach; o tym, czym jest dla kupca dzieciństwo; o tym, jak w wieku dwunastu lat po raz pierwszy postawiła nogę na stacji i bała się nieokrzesanych jej mieszkańców, którzy zakładali, że każdy kupiec to łatwa zdobycz. O tym, jak przed laty zginął na 1Vlarinerze kuzyn zasztyletowany w bójce z mieszkańcem stacji, nie rozumiejąc do końca, że zabija go zazdrość tamtego człowieka.

Rzecz niewiarygodna… wraz ze stratą Estelle ucierpiała duma Eleny; duma… ta myśl uderzyła go tak, że leżał przez jakiś czas wpatrzony w sufit i rozmyślał.

Gasło, przepadało nazwisko… własność taka sama jak statek. Ktoś przyczynił się do zatarcia i to tak anonimowo, że nie znała wroga, od którego mogłaby je odzyskać. Przypomniała mu się Mallory, nieugięta arogancja elitarnej kasty, uprzywilejowanej arystokracji. Hermetycznie zamknięte światy rządzące się własnymi prawami, gdzie nikt nie posiadał nic własnego i każdy był właścicielem: statku i wszystkich, którzy do tego statku należeli. Kupcy, którzy kpili w żywe oczy z komendanta doku, wycofywali się, choć niechętnie, na rozkaz Mallory lub Quena. Czuła żal po stracie Estelle. Musiało tak być. Ale było jej też wstyd… że zabrakło jej tam, kiedy to się zdarzyło. Że Pell „uziemiła” ją w biurach doku, gdzie mogła wykorzystywać reputację, jaką cieszyli się Quenowie; ale teraz nie miała już żadnego oparcia, nic oprócz tej reputacji, na którą sobie nie zapracowała. Martwe nazwisko. Martwy statek. Być może wyczuwała współczucie u innych kupców. To byłoby najprzykrzejsze ze wszystkiego.

Prosiła go tylko o jedno, a on wykręcił się sianem nie podejmując żadnej dyskusji. Nie rozumiał.

— Pierwsze dziecko — wymruczał odwracając głowę na poduszce, aby na nią spojrzeć — będzie nosić nazwisko Quen. Słyszysz, Eleno? Na Pell jest dosyć Konstantinów. Ojciec może się zżymać, ale zrozumie. Matka też. Uważam, że takie postawienie sprawy ma duże znaczenie.

Rozpłakała się. Nigdy dotąd nie płakała w jego obecności, nie hamując nawet łez. Otoczyła go ramionami i pozostała tak aż do rana.

10

STACJA VIKING: 5/6/52

W polu widzenia, połyskując w świetle złej gwiazdy, unosił się Viking. Kopalnictwo, przemysł przetwórczy metali i bogactw mineralnych — z tego utrzymywała się stacja. Segust Ayres przyglądał się obrazom na ekranach ze swojego punktu obserwacyjnego na mostku frachtowca.

I co tu się nie zgadzało. Mostek wrzał alarmującymi uwagami przekazywanymi szeptem od stanowiska do stanowiska; napięcie na twarzach i pełne niepokoju spojrzenia. Ayres zerknął na swych trzech towarzyszy. Oni też to zauważyli i stali z niepewnymi minami, starając się nie przeszkadzać w realizacji rutynowych procedur, które kazały oficerom nadzoru przebiegać szybko od jednego stanowiska do drugiego.

Wraz z nimi podchodził jakiś inny statek. Ayres znał się na rzeczy wystarczająco dobrze, aby odpowiednio zinterpretować zaistniałą sytuację. Tamten nie wyłączał ciągu, dopóki nie stał się widoczny na ekranach, a statkom nie wolno było zbliżać się do siebie na taki dystans, nie w tej odległości od stacji; był duży, wielobrzechwowy.

— Wszedł w nasz pas — zauważył delegat March.

Statek wciąż się do nich przybliżał. Kapitan wstał ze swego miejsca i podszedł do nich.

— Zaczynają się kłopoty — powiedział. — Mamy eskortę. Nie rozpoznaję statku, który idzie naszym kursem, ale to statek wojenny, Szczerze mówiąc nie wydaje mi się, abyśmy znajdowali się nadal w strefie kontrolowanej przez Kompanię.

— Zamierza pan uwolnić się spod tej opieki i uciekać? spytał Ayres.

— Nie. Może pan wydać taki rozkaz, ale ani nam w głowie go wykonać. Nie rozumie pan w czym rzecz. To otwarty kosmos. Statki natykają się czasami na różne niespodzianki. Coś się tu dzieje. Wdepnęliśmy. Wysyłam bez przerwy sygnał „Nie strzelać. Przybywamy w celach pokojowych.” I przy odrobinie szczęścia dadzą nam spokój.

— Sądzi pan, że jest tu Unia?

— Są tylko oni i my, sir.

— A nasza sytuacja?

— Bardzo nieprzyjemna, sir. Ale zdawał pan sobie sprawę z ryzyka. Nie mogę gwarantować, że pańscy ludzie nie zostaną zatrzymani. Nie mogę, sir, przykro mi.

Marsh chciał zaprotestować, ale Ayres uniósł rękę.

— Nie. Proponuję przejść na drinka do kabiny głównej i po prostu zaczekać. Omówimy to.

Broń palna denerwowała Ayresa. Pędzony pod lufami karabinów przez wyrostków dokiem takim samym jak Pell, wtłoczony z nimi do windy, z tymi podobnymi do siebie jak krople wody rewolucjonistami, czuł, że braknie mu powietrza i niepokoił się o swych towarzyszy trzymanych nadal pod strażą niedaleko miejsca cumowania ich statku. Wszyscy żołnierze, jakich widział przechodząc przez dok, byli jak spod tej samej sztancy; umundurowani w zielone kombinezony, morze zieleni zalewające doki, przytłaczali swą liczbą garstkę cywilów. Wszędzie karabiny. A dalej, wzdłuż uciekającej ku górze krzywizny doku, pustka, wyludnione przestrzenie. Mało tu było ludzi. Zagęszczenie daleko mniejsze niż na Pell, pomimo że wokół całej stacji Viking dokowały frachtowce. Prawdopodobnie i one wpadły w pułapkę; być może kupcy spotykali się z cieplejszym przyjęciem — żołnierze, którzy weszli na pokład ich statku zachowywali się z chłodną uprzejmością — ale było więcej niż pewne, że statek już stąd nie odleci.

Nie puszczą stąd ani statku, który ich tu przywiózł, ani innych znajdujących się tu jednostek.

Winda zatrzymała się na którymś z wyższych poziomów. — Wysiadać — warknął młody kapitan i lufą karabinu dał mu znak, że ma wyjść do holu.

Oficer miał najwyżej osiemnaście lat. Wszyscy, zarówno mężczyźni jak i kobiety, byli krótko ostrzyżeni i wyglądali na rówieśników. Wysypali się z windy i ustawili sprawnie przed nim i za nim; jak na jednego mężczyznę jego wieku i kondycji fizycznej, strażników było aż nadto. Korytarz, którym szli, prowadzący do zaopatrzonych w okna biur, też był obstawiony wartownikami; stali nieruchomo pod ścianami trzymając karabiny na precyzyjnie ustalonej wysokości. Wszyscy mieli po osiemnaście lat albo coś koło tego, wszyscy byli krótko przystrzyżeni, wszyscy… przystojni. To właśnie przyciągało uwagę. Emanowała z nich jakaś nienaturalna świeżość, jak gdyby piękno umarło, jak gdyby nie istniało już rozróżnienie między brzydkim a ładnym. W tym towarzystwie blizna, jakiegokolwiek rodzaju deformacja uchodziłaby za wynaturzenie. Nie było wśród nich miejsca na pospolitość. Wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety byli zbudowani proporcjonalnie z niewielkim marginesem tolerancji, wszyscy byli do siebie podobni, chociaż różnili się karnacją skóry i rysami twarzy. Jak manekiny. Przypomnieli mu się pokiereszowani żołnierze z Norwegii i jej siwowłosa kapitan, ich zdezelowany sprzęt, ich sposób zachowania się, w którym trudno było się dopatrzyć jakiejś dyscypliny. Brud. Blizny. Wiek. Ci tutaj byli pod każdym względem bez zarzutu. Nieskazitelni.