Выбрать главу

Wiosna. Prawdopodobnie w powietrzu rozchodzą się teraz odurzające dla tubylców wonie. Ludzie, oddychając poprzez wentyle i zawory swych masek, niewiele z tego czują. Emilio z rozkoszą nadstawiał plecy na działanie ciepłych promieni słońca korzystając ile się da z tego pierwszego pogodnego dnia. Dołowcy krzątali się wokół, wypełniając powierzone im zadania nie tyle zręcznie co pilnie, wykonując całą gromadą dziesięć pospiesznych kursów, tam gdzie wystarczyłby jeden, ale pod większym obciążeniem. Zaśmiewali się przy tym upuszczając co lżejszy bagaż, żeby pofiglować pod jakimkolwiek pretekstem. Szczerze się dziwił, że z nadchodzącą wiosną tak sumiennie jeszcze przykładają się do pracy. Pierwszej bezchmurnej nocy nie dali zasnąć całemu obozowi swoim trajkotaniem, uszczęśliwionym wskazywaniem na rozgwieżdżone niebo i rozmowami o gwiazdach; z pierwszym bezchmurnym świtem wymachiwali rękoma do wschodzącego słońca, wrzeszczeli i wiwatowali na cześć wstającego dnia — ale i ludzie chodzili tego dnia w lepszych nastrojach, podnieceni pierwszą wyraźną oznaką zbliżającego się końca zimy. Teraz było już zdecydowanie cieplej. Samice zaczęły zachowywać się zalotnie, a samce traciły głowę; z dużym prawdopodobieństwem można było założyć, że to, co wyśpiewuje, świergocze, gaworzy i pogwizduje kusząco a namiętnie po zaroślach albo na pączkujących drzewach porastających wzgórza, to Dołowiec.

Nie było jeszcze tak upojnie jak wtedy, gdy drzewa na dobre obsypią się kwieciem. Nadejdzie wkrótce czas, kiedy hisa stracą całkiem zapał do pracy i wyruszą na włóczęgę, samice pierwsze i samotnie, za nimi ochoczo samce, do miejsc, gdzie nie przeszkodzą im ludzie. Spora część liczących sobie trzy sezony samic spędzi wiosnę zaokrąglając się i zaokrąglając — na tyle, na ile okrągła stać się może żylasta hisa — aby w zimie, ukrywszy się w tunelach wydrążonych w stokach wzgórz, wydać na świat małe kruszynki, same rączki i nóżki porośnięte różowym dziecięcym meszkiem, które już następnej wiosny baraszkować będą o własnych siłach, ale nie wiadomo, czy ludziom dane to będzie oglądać.

Minął rozbrykanych hisa i wspinając się kamienistą ścieżką dotarł do Dyspozytorni mieszczącej się w najwyżej na tym wzgórzu położonej kopule. Wychwycił uchem chrzęst kamieni za plecami i obejrzawszy się ujrzał Satynę kuśtykającą jego śladem; wymachiwała rękoma dla utrzymania równowagi, stąpając bosymi stopami po ostrych kamieniach, które pokrywały ścieżkę przeznaczoną dla ludzkich butów, a jej skrzacią twarzyczkę wykrzywiał grymas bólu. Uśmiechnął się widząc, jak usiłuje naśladować jego kroki. Przystanęła i uśmiechnęła się do niego, przystrojona niecodziennie w miękkie skórki, paciorki i czerwone strzępy syntetycznego materiału.

— Prom przylatywać, człowiek-Konstantin.

Faktycznie. Tego pogodnego dnia zapowiadano lądowanie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew faktom świadczącym o tym, że żyjące w synchronizmie z naturą pary stają się w porze wiosennej nieobliczalne, obiecał jej, że ona i jej towarzysz będą mogli przez jakiś czas popracować na stacji. Jeśli mógł istnieć Dołowiec, który słaniając się na nogach, dźwigałby zbyt ciężki dla siebie ładunek, była nim Satyna. Starała się desperacko wywrzeć na nim wrażenie… „Popatrz, człowiek-Konstantin, jak dobrze pracuję.”

— Spakowana do drogi — zauważył.

Pokazała na kilka małych toreb nie-wiadomo-czego, którymi obwiesiła całą swoją osobę, poklepała je i uśmiechnęła się promiennie.

— Ja spakowana. — I naraz jej twarz posmutniała. Wyciągnęła do niego ręce. — Przyjść pokochać ciebie, człowiek-Konstantin, ciebie i twoja przyjaciółka.

Żona. Hisa nigdy nie potrafiła pojąć, co to znaczy mąż i żona. — Wejdź — zaprosił ją wzruszony tym gestem.

Jej oczy pojaśniały z zadowolenia. Dołowców przeganiano nawet z sąsiedztwa kopuły Dyspozytorni. Wypadki zaproszenia któregoś z nich do środka zdarzały się bardzo rzadko. Zszedł przodem po drewnianych schodkach, wytarł zabłocone buty o słomiankę, przytrzymał jej drzwi i zaczekał z otwarciem wewnętrznego luku śluzy, aż założy na twarz maskę do oddychania, która dyndała jej na szyi.

Kilku pracujących wewnątrz ludzi podniosło wzrok, popatrzyło, niektórzy skrzywili się z niechęcią, i wróciło do swych zajęć. W kopule, poprzedzielanej na boksy niskimi wiklinowymi parawanami, miało swoje biura kilku techników; boks, który zajmował wraz z Miliko, znajdował się na samym końcu, gdzie jedyna prawdziwa w tej wielkiej kopule ściana wydzielała dla nich prywatną powierzchnię mieszkalną, klitkę o powierzchni kilku metrów kwadratowych z wyplataną matą na podłodze sypialnię i biuro zarazem. Otworzył drzwi obok szafek ubraniowych i Satyna weszła za nim rozglądając się wokół tak, jakby nie była w stanie wchłonąć nawet połowy z tego, co widziała. Nie przyzwyczajona do dachu nad głową, pomyślał wyobrażając sobie, jak wielką zmianą musi być dla Dołowca raptowne przeniesienie na stację. Nie ma wiatru, nie ma słońca, wszędzie tylko stal. Biedna Satyna.

— No proszę! — wykrzyknęła Miliko podnosząc wzrok znad wykresów rozpostartych na ich łóżku.

— Kochać ciebie — powiedziała Satyna i zbliżywszy się do niej bez cienia zażenowania, objęła Miliko i nie zważając na zasłaniającą jej twarz maskę przytuliła swój policzek do jej policzka.

— Odlatujesz — powiedziała Miliko.

— Odlatywać do twój dom — przytaknęła. — Zobaczyć dom Bennetta. — Zawahała się przez chwilę, zakłopotana założyła ręce do tyłu i przestępując z nogi na nogę spoglądała na to Damona, to na Miliko. — Kochać człowiek-Bennett. Zobaczyć jego dom. Nasycić oczy jego dom. Zrobić ciepło, ciepło nasze oczy.

Czasami to, co mówili Dołowcy, nie miało wielkiego sensu; czasami znów to, o co im chodziło, wybijało się z ich paplaniny z zadziwiającą jasnością. Emilio patrzył na Satynę z jakimś poczuciem winy, że pomimo tak długiego obcowania z Dołowcami żaden człowiek nie potrafi zrozumieć więcej niż kilka słów z tego, co trajkoczą. Bennett był w tym najlepszy.

Hisa uwielbiali dary. Przypomniała mu się leżąca na półce przy łóżku muszla, którą znalazł kiedyś na brzegu rzeki. Zdjął ją z półki i wręczył Satynie. Jej ciemne oczy zabłysły. Zarzuciła mu ręce na szyję.

— Kochać ciebie — oznajmiła uroczyście.

— Ja też cię kocham, Satyno — zapewnił ją i położywszy jej dłonie na ramionach odprowadził przez zewnętrzne biura do śluzy i wypuścił.

Otworzyła zewnętrzne drzwi i dopiero wtedy zdjęła maskę, uśmiechnęła się i pomachała mu ręką.

— Iść pracować — powiedziała.

Zapowiadano przylot promu. Robotnik człowiek nie pracowałby w dniu swego odlotu; ale Satyna wyszła z niekłamanym entuzjazmem, trzaskając z całej siły drzwiami, jak gdyby jeszcze teraz mogła ulec zmianie czyjaś decyzja.

A może przypisywanie jej jakichkolwiek ludzkich motywów było nie na miejscu? Może to była radość albo wdzięczność? Dołowcy nie rozumieli co to zapłata; dary, mówili.

Bennett Jacint rozumiał ich. Dołowcy opiekowali się jego grobem. Kładli na nim muszle, te najwspanialsze, skórki, ustawiali dziwne guzłowate rzeźby, które znaczyły dla nich coś ważnego.

Odwrócił się i poszedł z powrotem poprzez centrum dowodzenia do swojego mieszkania i Miliko. Ściągnął kurtkę i powiesił ją na kołku. Maska do oddychania, ten ornament, który wszyscy tutaj nosili od rana do wieczora, dalej dyndała mu u szyi.