— Przyszła prognoza pogody ze stacji — powiedziała Miliko. — Znowu nam się dostanie w jakiś dzień po dotarciu tu następnej ławicy chmur. Nad morzem formuje się silny front burzowy.
Zaklął; no i nacieszyli się wiosną. Zrobiła mu miejsce wśród map porozrzucanych po łóżku. Usiadł i spojrzał na szkody, które zaznaczyła czerwoną kredką — zalane obszary, które mogła im pokazać Pell, ciągnące się wzdłuż długich pasm małych kółeczek oznaczających założone przez nich obozy, wzdłuż nie wybrukowanych dróg biegnących ręcznie usypanymi groblami.
— Och, zanosi się, że będzie jeszcze gorzej — powiedziała Miliko pokazując mu mapę topograficzną. — Komputer przewiduje tym razem takie opady, że znowu zaleje nam strefy niebieskie. Aż pod próg bazy dwa. Ale droga biegnąca nasypem powinna na znacznym odcinku pozostać ponad linią wody.
Emilio spojrzał na nią spode łba i westchnął cicho.
— Miejmy nadzieję. — Droga była ważna; pola mogą stać pod wodą jeszcze kilka tygodni i nic im to nie zaszkodzi; najwyżej przesunie się harmonogramy prac. Miejscowe zboża lubiły wodę, zależały od niej w początkowych stadiach swoich cyklów naturalnych. Kraty chroniły młode rośliny przed spłynięciem w dół rzeki. Najbardziej cierpiały na tym maszyny ludzi i ludzkie nastroje. — Dołowcy mają na to dobry sposób — mruknął. — Przeczekują zimowe deszcze, wywędrowują, gdy zaczynają kwitnąć drzewa, kochają się, zakładają gniazda wysoko i czekają tam, aż wszystko się wyklaruje.
Miliko uśmiechnęła się nie przerywając nanoszenia znaków na mapę.
Westchnął nie zaszczycony jej spojrzeniem, wyciągnął plastikową płytę służącą mu za pulpit do pisania i przystąpił do wyznaczania zadań dla personelu, przetasowując priorytety w dostępie do sprzętu. A może, pomyślał, że przymilić się Dołowcom, zorganizować dla nich jakieś specjalne dary, żeby odwlekli trochę swoją sezonową dezercję. Bolał nad utratą Satyny i Niebieskozębego; ta para bardzo mu pomagała przekonując w bezpośredniej dyskusji swych pobratymców do tego, na czym bardzo zależało ich człowiekowi-Konstantinowi. Ale ten kij miał dwa końce; Satyna i Niebieskozęby chcieli lecieć; teraz oni chcieli coś od niego i był najwyższy czas, żeby ich puścić, zanim nadejdzie wiosna i stracą nad sobą wszelką samokontrolę.
Rozmieszczali starych wyjadaczy i nowicjuszy oraz ludzi przydzielonych tu z Q w każdej z nowych baz zakładanych wzdłuż drogi, starając się zachować przy tym takie proporcje, które nie narażą stałych załóg na wybuch buntu; usiłowali uczynić z ludzi z Q robotników wbrew ich przekonaniu, że są wykorzystywani; starali się działać bez przymusu — przenosili tylko tych, którzy wyrazili na to zgodę, a najoporniejsi zostawali w bazie głównej, w tej pojedynczej ogromnej kopule, wielokrotnie już powiększanej o dodatkowe pomieszczenia, aż stała się jakimś monstrum — jej nieregularna bryła rozciągała się na sąsiednie wzgórze… i mieli z nimi ciągłe kłopoty. Robotnicy-ludzie zajmowali kilka następnych kopuł, tych wybranych, tych najwygodniejszych — ci zawsze bronili się przed przeniesieniem do bardziej prymitywnych warunków, jakie panowały przy szybach albo w nowych obozach, sam na sam z lasem, powodziami, elementem z Q i z dziwnymi hisa, których nie rozumieli.
Łączność zawsze stanowiła problem. Utrzymywali ją poprzez komunikator; ale dalej, w terenie, wciąż dręczyła ich samotność.
Idealnym rozwiązaniem byłoby połączenie lotnicze; ale jeden powolny samolot, który zbudowali kilka lat temu, rozbił się przed dwoma laty na lądowisku… lekki samolot i burze szalejące na Podspodziu nie dały się pogodzić. Zbudować miejsce do lądowania dla promów… mieli już je w planie, przynajmniej dla bary numer trzy, ale wycinanie drzew trzeba było uzgadniać z Dołowcami, a była to sprawa drażliwa. Przy poziomie techniki, jaki udało im się osiągnąć na powierzchni planety, najpewniejszym środkiem transportu pozostawały wciąż łaziki gąsienicowe, cierpliwe i powolne jak tempo życia na Podspodziu, brnące z mozołem przez błoto i wodę ku zdumieniu i zachwytowi Dołowców. Nafta i zboże, drewno i zimowe warzywa, suszone ryby, eksperyment polegający na udomowieniu sięgających kolan pitsu, na które polowali Dołowcy… („Wy źli”, wypowiadali się w tej sprawie Dołowcy, „wy robić im ciepło w swoim obozie i wy wtedy je jeść, niedobra taka rzecz.” Ale Dołowcy z bazy numer jeden stali się pasterzami i nauczyli się wszyscy jeść domowe mięso. Tak kazał Lukas i był to jedyny projekt Lukasa, który się udał.) Ludzie mieszkający na Podspodziu byli nieźle wyposażeni i potrafili wyżywić zarówno siebie, jak i stację, nawet przy nękającym ją obecnie napływie uchodźców. Nie było to zadanie łatwe. Zakłady przetwórcze tam na górze, na stacji, i tutaj, na Podspodziu, pracowały non stop. Samowystarczalność w powielaniu każdego artykułu, który do tej pory importowali, w realizacji każdego zamówienia nie tylko dla siebie, ale i dla przeciążonej stacji, i w robieniu zapasów, czego tylko się da… to wszystko spadało na nich, na Podspodzie, na ich barki — nadmiar populacji, brzemię urodzonych i wychowanych na stacji ludzi, ich ziomków i uchodźców, którzy nigdy nie postawili stopy na powierzchni planety. Nie mogli już polegać na wymianie towarowej, która kiedyś splatała Vikinga i Marinera, Esperance i Pan-Paris, Russella i Voyagera w ich własny Wielki Krąg zaspokajający potrzeby tworzących go stacji. Żadna z tamtych stacji nie byłaby w stanie poradzić sobie sama; żadna nie posiadała żyjącego świata, który był do tego niezbędny — żyjącego świata i rąk, które by na nim pracowały. Przygotowywali się do uruchomienia kopalń, ale realizacje tych planów od dawna opóźniali, chcieli być gotowi do powielania materiałów, których w systemie Pell było już pod dostatkiem… tak na wszelki wypadek, gdyby sytuacja pogorszyła się bardziej niż się spodziewano; przemieszczano już pierwsze brygady robotników. W lecie, kiedy będzie się już można dogadać z Dołowcami, przystąpią do realizacji szeroko zakrojonych, nowych programów, z którymi ruszą pełną parą na jesieni, kiedy Dołowcy wykazują największą ochotę do pracy, kiedy zimne wiatry przypominają im znowu o zimie i zdają się wtedy harować bez spoczynku, pracując dla ludzi i znosząc naręcza miękkiego mchu do swoich tuneli wydrążonych w zalesionych wzgórzach.
Podspodzie stało u progu wielkich zmian. Liczba mieszkańców-ludzi wzrosła w czwórnasób. Nie był tym zachwycony; Miliko też nie. już mieli kłopoty z wolnymi terenami… wszechobecne mapy Miliko — miejsca, w których nigdy nie powinna stanąć noga człowieka, piękne miejsca, miejsca uznawane przez Dołowców za święte i miejsca mające żywotny związek z cyklami tak hisa, jak i dzikich zwierząt.
Przepchnąć zakaz przez radę jeszcze za ich pokolenia, nawet tego roku, zanim uformują się rozmaite grupy nacisku. Otoczyć ochroną rzeczy, które muszą przetrwać. Z naciskami już mieli do czynienia. Ta ziemia nosiła już wiele blizn… dym z młyna, kikuty drzew, ohydne kopuły, pola uprawne na brzegach rzeki i te ciągnące się wzdłuż błotnistych dróg. W przyszłości zamierzali stopniowo zwracać większą uwagę na estetykę i ochronę środowiska, zakładać ogrody, maskować drogi i kopuły… teraz szansa ta im umykała.
Byli razem z Miliko zdecydowani walczyć z przeciwnościami i za wszelką cenę nie dopuścić do dalszych zniszczeń. Kochali Podspodzie, jego dobre i złe strony, wariujące hisa i gwałtowność burz. Ludziom pozostawała zawsze stacja; czekały tam na nich antyseptyczne korytarze i wyściełane meble. Ale Miliko czuła się tutaj dobrze; nocami kochali się z przyjemnością przy akompaniamencie deszczu bębniącego w plastikową kopułę, dudniących w ciemności kompresorów i szalonego śpiewu nocnych stworzeń Podspodzia, tuż za ścianą. Z upodobaniem obserwowali zmieniające się z godziny na godzinę niebo, wsłuchiwali się w szelest wiatru w trawie i w koronach otaczających drzew, śmiali się z figli Dołowców i zarządzali całym tym światem czując, że są w stanie rozwiązać każdy problem oprócz kaprysów pogody.