Brakowało im domu, rodziny, doskwierał brak innej rozleglejszej przestrzeni, ale nie przyznawali się do tego… mówili nawet o budowie kopuły dla siebie, kiedy będą mieli trochę wolnego czasu, za parę lat, kiedy będzie tu można budować domy; ta nadzieja była bliższa spełnienia wcześniej, kiedy osada na Podspodziu była cicha i spokojna, przed przybyciem Mallory i innych, przed powstaniem Q.
Teraz zachodzili tylko w głowę, jak tu przetrwać na dotychczasowym poziomie. Przemieszczali ludność pod strażą, ze strachu przed tym, do czego tamci mogą być zdolni. Otwierali nowe bazy na najprymitywniejszym poziomie, niedostatecznie przygotowane. Starali się dbać jednocześnie i o ziemię, i o Dołowców, i udawali przed sobą, że na stacji wszystko jest w porządku.
Emilio skończył rozpisywanie zadań dla personelu, wyszedł i wręczył wszystko dyspozytorowi Ernstowi, który pełnił jednocześnie funkcje księgowego i operatora komputera — wszyscy tutaj pracowali na kilku etapach. Wszedł z powrotem do swojego biura/sypialni i zmierzył wzrokiem Miliko siedzącą jak zwykle z plikiem map na kolanach.
— Zjemy coś? — spytał.
Tego popołudnia zamierzał przejść się do młyna, a teraz miał chęć wypić w spokoju filiżankę kawy i skorzystać po raz pierwszy tego dnia z pieca mikrofalowego, stanowiącego jeszcze jedną luksusową pozycję w wyposażeniu tej kopuły, wyposażeniu, które zawdzięczał swojej pozycji… marzył, aby na chwilę usiąść i odpocząć.
— Zaraz kończę — mruknęła.
Rozległ się dzwonek… te trzy ostre impulsy zburzyły za jednym zamachem cały rozkład dnia. Prom przybywał wcześniej; spodziewał się go dopiero wieczorem. Pokręcił głową.
— Za wcześnie na lunch — powiedział.
Prom wylądował, zanim skończyli. Wszyscy w kopule Dyspozytorni doszli do tego samego wniosku i dyspozytor Ernst wydawał polecenia między kolejnymi kęsami kanapki. To był ciężki dzień dla wszystkich.
Emilio przełknął ostatni kęs, popił go ostatnim łykiem kawy i naciągnął kurtkę. Miliko już wkładała swoją.
— Przywieźli nam jeszcze paru typków z Q — oznajmił Ernst zza pulpitu dyspozytora; i w chwilę później, na tyle głośno, aby usłyszała go cała kopuła, dorzucił: — Dwustu. Upchnęli ich w tej zimnej ładowni jak suszone ryby. Prom, co my mamy z nimi robić?
Nadeszła odpowiedź — same trzaski, jakiś bełkot i zaledwie kilka zrozumiałych słów. Emilio potrząsnął z rozdrażnieniem głową i podszedłszy do Jima Ernsta pochylił się nad nim.
— Uprzedź kopułę Q, że będą się musieli trochę ścieśnić, zanim nie zorganizujemy jakichś dalszych transportów drogą. — Większość Q jest u siebie na lunchu — przypomniał mu Ernst.
Z zasady unikali nadawania komunikatów, gdy cała Q zbierała się w swojej kopule. Ci ludzie mieli irracjonalne skłonności do popadania w histerię.
— Rób, co mówię — ponaglił Ernsta i Ernst przekazał informację.
Emilio naciągnął a twarz maskę do oddychania i ruszył ku śluzie. Miliko podążała tuż za nim.
Przyleciał największy prom; wypluwał teraz ze swych czeluści zaledwie kilka pozycji z listy zaopatrzeniowej, którą przesłali na stację. Większość dóbr płynęła w przeciwnym kierunku w kopułach magazynowych czekały na załadunek kontenery z produktami Podspodzia; prom zabierze je na górę, żeby Pell miała co jeść.
Gdy zbliżali się do kręgu lądowiska znajdującego się tuż za wzgórzem, po rampie schodzili pierwsi pasażerowie — wymiętoszeni ludzie w skafandrach, najprawdopodobniej śmiertelnie przerażeni przeniesieniem, których upchnięto w ładowni towarowej w liczbie większej, niżby należało… w liczbie na pewno większej, niż była im potrzebna tu, na Podspodziu, wszystkich na raz. Wśród nich zobaczyli kilku lepiej się prezentujących ochotników — przegranych w komputerowej loterii; ci trzymali się z boku. Ale strażnicy z promu czekali z karabinami, żeby spędzić zesłańców w jedną grupę. Byli wśród nich ludzie starsi i przynajmniej z tuzin małych dzieci, były rodziny i części rodzin, sami tacy, którzy nie znosili dobrze kwarantanny na stacji. Przeniesieni ze względów humanitarnych. Tacy ludzie zajmowali tylko miejsce i obciążali kompresory, a biorąc pod uwagę przyczyny, dla których zostali zaklasyfikowani do tej grupy, nie można im było powierzać odpowiedzialnych prac, czyli zadań związanych z obsługą ważnych maszyn. Trzeba ich będzie skierować do takiej pracy fizycznej, której mogą podołać. A dzieci — całe szczęście, że nie było wśród nich za młodych do podjęcia pracy ani na tyle małych, żeby nie mogły zrozumieć konieczności noszenia masek do oddychania czy nauczenia się szybkiej wymiany cylindra filtracyjnego maski.
— Tylu słabeuszy — powiedziała Miliko. — Za kogo ma nas twój ojciec?
Wzruszył ramionami.
— Przypuszczam, że już lepiej będzie im tu niż w Q na Nadwyżu. Łatwiej. Mam nadzieję, że w transporcie przyszły te nowe kompresory i plastikowe ścianki działowe.
— Założę się, że nie — powiedziała z przekonaniem Miliko.
Zza wzgórza, od strony bazy i kopuł dochodziły jakieś wrzaski, wśród których dawało się rozróżnić skrzekliwe głosy Dołowców. Rzadko się to zdarzało; obejrzał się przez ramię, ale niczego nie zauważywszy, przestał się tym interesować. Schodzący z promu uchodźcy zatrzymali się słysząc te odgłosy. Eskorta ponaglała ich do ruszenia z miejsca.
Wrzaski i piski nie ustawały. To nie było normalne. Odwrócił się; Miliko też.
— Zostań tutaj — nakazał jej — i miej oko na wszystko.
Walcząc z zawrotami głowy ruszył biegiem ścieżką prowadzącą przez szczyt wzgórza. Ograniczona wydajność maski nie pozwalała na takie wyczyny. Pokonał wzniesienie i ujrzał kopuły. Przed ogromną kopułą Q rozgrywała się scena przypominająca walkę. Wianuszek Dołowców otaczał pierścieniem awanturujących się ludzi, a z kopuły Q wylewało się coraz więcej jej mieszkańców. Nabrał powietrza w płuca i puścił się zboczem w tamtym kierunku. Od grupki Dołowców zgromadzonej tam w dole oderwała się samotna figurka i co sił w nogach ruszyła mu na spotkanie — Niebieskozęby, towarzysz Satyny: poznał go po futrze, które jak na dorosłego osobnika miało niespotykanie czerwonobrązową barwę.
— Człowiek-Lukas… — wysapał Niebieskozęby zawracając i biegnąc z nim teraz noga w nogę. Wyrażał swój niepokój podskokami i wymachiwaniem rękoma. — Ludzie-Lukasy całkiem szaleni.
Nie trzeba tu było tłumacza. Wiedział już, co jest grane, kiedy zobaczył tam strażników — Bran Hale i ferajna, nadzorcy pól uprawnych; strażnicy mierzyli z karabinów do wrzeszczących, zbitych w gromadę ludzi z Q. Hale i jego podwładni wywlekli z tłumu jakiegoś młodzieńca, zdarli mu maskę z twarzy i chłopak zaczął się dusić; jeszcze trochę, a zupełnie przestanie oddychać. Trzymali mdlejącego chłopca między sobą pod lufą pistoletu jako zakładnika i mierzyli z karabinów do pozostałych, a ludzie z Q i otaczający ich Dołowcy wrzeszczeli wniebogłosy. — Stać! — krzyknął Emilio. — Rozejść się!
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Dopadł do nich słaniając się na nogach, z Niebieskozębym depczącym mu po piętach. Odepchnął jednego człowieka z karabinem, potem drugiego. Uświadomił sobie nagle, że nie ma pistoletu, że dysponuje tylko gołymi rękami i jest sam, a jedyni świadkowie to Q i Dołowcy.
Rozstąpili się. Wyrwał jeńca z rąk podtrzymujących go strażników i chłopak zwalił się na ziemię; ukląkł przy nim nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że ktoś zaraz strzeli mu w plecy, podniósł leżącą nie opodal maskę, założył ją chłopcu na twarz i docisnął. Paru z Q chciało podejść bliżej, ale jeden z ludzi Hale’a wypalił im z karabinu pod nogi.