— Dosyć tego! — krzyknął Emilio. Wstał czując drżenie każdego mięśnia, popatrzył na kilkudziesięciu robotników Q zgromadzonych na zewnątrz, na pozostałych, którzy utknęli w korku, jaki utworzył się w wyjściu z kopuły, na dziesięciu uzbrojonych ludzi z gotowymi do strzału karabinami. Dygotał na całym ciele, a przez głowę przemykały mu myśli o buncie, o Miliko tuż za wzgórzem, o sytuacji oko w oko z przeciwnikiem, w jakiej sam się znalazł. — Cofnąć się! — wrzasnął na tych z Q. — Spokój! — I odwracając się na pięcie do Brana Hale’a, ponurego i butnego młodzieńca, rzucił: — Co się tu stało?
— Próbował zbiec — burknął Hale. — Podczas szamotaniny spadła mu maska. Usiłował zdobyć pistolet.
— To kłamstwo — zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego ludzie z Q starając się zagłuszyć głos Hale’a.
— Mówię prawdę — obstawał przy swoim Hale. — Protestują przeciwko dokwaterowywaniu dalszych uchodźców do ich kopuły. Doszło do bójki i ten tutaj cwaniaczek usiłował dać nogę. Dorwaliśmy go.
Ludzie z Q zareagowali chórem oburzonych głosów. Stojąca na przedzie kobieta płakała.
Emilio rozejrzał się dookoła odczuwając trudności w oddychaniu. Leżący u jego stóp chłopiec wił się i zanosił kaszlem, ale dochodził chyba do siebie. Dołowcy zbili się w gromadkę; w ich ciemnych oczach malowała się uroczysta powaga.
— Niebieskozęby — zwrócił się do jednego z nich — co tu się stało?
Oczy Niebieskozębego przesunęły się znacząco na ludzi Brana Hale’a. To było wszystko, na co się zdobył.
— Moje oczy widzieć — rozległ się inny głos. Z grupki Dołowców wystąpiła Satyna dodając sobie odwagi kilkoma szturchańcami wyrażającymi tremę. Głos miała piskliwy, załamujący się. — Hale popchnąć swój przyjaciel, mocno popchnąć pistoletem. Źle pchać.
Rozległy się kpiące okrzyki w grupie Hale’a; ci z Q też podnieśli wrzawę. I on musiał podnieść głos do krzyku, żeby ich uciszyć. To nie było kłamstwo. Znał Dołowców i znał Hale’a. To nie było kłamstwo.
— To on zerwał mu maskę do oddychania?
— Zerwał — potaknęła Satyna i mocno zacisnęła usta. Z jej oczu wyzierał strach.
— W porządku. — Emilio wziął głęboki oddech i spojrzał prosto w butną twarz Hale’a. — Lepiej będzie, jeśli dokończymy tę rozmowę w moim biurze.
— Porozmawiajmy tutaj — warknął Hale. Miał za sobą swoją hałastrę. Wykorzystywał tę przewagę. Emilio wytrzymał jego spojrzenie; tyle tylko mógł zrobić nie mając broni ani żadnego wsparcia. — Oświadczenie Dołowca — powiedział Hale — nie jest żadnym dowodem. Nie oskarży mnie pan na podstawie zeznania jakiegoś dzikusa, nie, panie Konstantin.
Mógł się stąd oddalić, wrócić z powrotem na lądowisko. Dyspozytornia i etatowi robotnicy na pewno widzieli, co się święci. Może nawet wyglądali ze swych kopuł i udawali, że nic nie widzą. Tutaj wypadek może przydarzyć się każdemu, nawet Konstantinowi. Przez długi czas władza na Podspodziu należała do Jona Lukasa i jego wybranych ludzi. Mógł się stąd oddalić, może, gdyby Hale na to pozwolił, zdołałby dotrzeć do Dyspozytorni i wezwać stamtąd pomoc z promu; i do końca jego dni opowiadano by, jak to Emilio Konstantin radzi sobie w obliczu zagrożenia.
— Spakujecie się — powiedział cicho — i chcę was widzieć na tym promie, kiedy będzie odlatywał. Wszystkich.
— Słucha pan jakiejś suki Dołowca? — Hale stracił nagle całą zimną krew. Krzyczał. Mógł sobie na to pozwolić. Kilka luf zwróciło się w j e g o stronę.
— Wynoście się — powiedział Emilio. — To moje ostatnie słowo. Radzę wam wsiąść na ten prom. Wasza kariera tutaj jest skończona.
Dostrzegł napięcie na twarzy Hale’a, ruch oczu. Ktoś się poruszył. Jakiś karabin upadł z pluskiem w błoto. Wytrącił go strażnikowi jeden z ludzi z Q. Przez chwilę wyglądało to na bunt.
— Precz! — powtórzył Emilio. W jednej chwili zmieniły się proporcje sił. Na czele Q stali młodzi robotnicy i ich szef Wei. Hale zerknął w prawo, potem w lewo, ocenił sytuację i wykonał nieznaczny ruch głową w kierunku swoich ludzi. Wycofali się. Emilio stał patrząc, jak oddalają się nieśpiesznie w stronę wspólnych baraków. Nie wierzył jeszcze, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Stojący obok Niebieskozęby wydał z siebie przeciągły syk, a Satyna prychnęła. Jego własne mięśnie drżały chęcią walki, do której nie doszło. Usłyszał szum powietrza. To oklapła kopuła, a z niej wysypała się reszta Q, całe trzy setki ludzi, zostawiając za sobą otwartą śluzę. Patrzył na nich; był teraz osamotniony wobec tej masy. — Przyjmiecie do swojej kopuły tych nowo przeniesionych i to bez szemrania i oporów. Przystąpimy do nowych wykopów; zajmiecie się tym wy i oni, i to jak najszybciej. Chcecie, żeby spali na zewnątrz? Nie wyjeżdżajcie mi z takimi nonsensami.
— Tak jest, sir — odpowiedział po chwili Wei.
Kobieta, która płakała, wysunęła się przed innych. Emilio cofnął się o krok, a ona pochyliła się, żeby pomóc poszkodowanemu chłopcu, który usiłował usiąść: chyba matka, domyślił się. Podbiegli do nich inni. Nastąpiło ogólne poruszenie.
Emilio chwycił chłopaka za ramię.
— Zabiorę cię do lekarza. Niech dwóch z was zaprowadzi go do Dyspozytorni.
Zawahali się. Wolno im się było poruszać tylko pod eskortą strażników. Uprzytomnił sobie nagle, że strażników już nie ma. Przed chwilą kazał wynieść się z tej planety całym siłom bezpieczeństwa.
— Wejdźcie do środka — polecił reszcie. — Niech kopuła się wystabilizuje; później porozmawiamy. — I korzystając z ich uwagi dodał: — Rozejrzyjcie się. Pełno tu miejsca, do cholery. Pomóżcie nam. Zgłaszajcie do mnie wszelkie skargi. Dopilnuję, żeby was do mnie dopuszczano. Wszyscy się tu tłoczymy. Nie tylko wy. Jeśli nie wierzycie, przyjdźcie zobaczyć moją kwaterę; oprowadzę wszędzie tych z was, którzy wyobrażają sobie nie wiadomo co. Żyjemy tak, a nie inaczej, bo jesteśmy w trakcie budowy. Pomóżcie nam budować, a warunki się tu poprawią i to dla wszystkich.
Patrzyły na niego przestraszone oczy… nie było w nich wiary. Przybyli tu na przeładowanych, umierających statkach; przeszli Q na stacji; żyli teraz tutaj, w błocie i ciasnych klitkach, poruszali się pod lufami karabinów. Westchnął. Przeszła mu cała złość na tych ludzi.
— No, dalej — podniósł nieco głos — rozejrzyjcie się. Wracajcie do swoich zajęć. Zróbcie miejsce dla tych ludzi.
Posłuchali. Dwaj młodzieńcy poprowadzili chłopaka w kierunku Dyspozytorni, reszta skryła się z powrotem w swojej kopule. Cherlawe drzwi zamykały się tym razem i otwierały regularnie, wpuszczając do środka grupę za grupą, dopóki wszyscy nie zniknęli w środku i grzebień oklapniętej kopuły nie zaczął prostować swych zmarszczek w rytm dudniących kompresorów.
Wokół trwało ciche trajkotanie, poszturchiwania. Dołowcy wciąż jeszcze tu byli. Wyciągnął rękę i dotknął Niebieskozębego. Dołowiec też dotknął jego ręki szorstką dłonią i podskoczył kilka razy w ostatnich podrygach podniecenia. Z drugiej strony stała Satyna obejmując się ramionami. Jej oczy były jeszcze ciemniejsze niż zwykle i szeroko otwarte.
Wszyscy otaczający go Dołowcy wyglądali na równie wstrząśniętych. Kłótnie między ludźmi, gwałt, były im obce. Dołowcy zaatakowaliby w chwilowym gniewie, ale tylko po to, by użądlić. Nigdy nie widział, żeby kłócili się w grupie, nigdy nie widział u nich broni… noże służyły im tylko za narzędzia i sprzęt do polowania. Zabijali tylko dzikie zwierzęta. Co teraz myślą, zastanawiał się; co sobie wyobrażają widząc ludzi mierzących do siebie z karabinów?