— My lecieć na Nadwyże — odezwała się Satyna.
— Tak — przytaknął. — Lecicie. Dobrze zrobiliście, Satyno i Niebieskozęby, wszyscy dobrze zrobiliście zawiadamiając mnie, co się tu dzieje.
Otaczający go Dołowcy zaczęli podskakiwać, wyrażając w ten sposób odprężenie, chociaż nie byli tego całkiem pewni. Uświadomił sobie teraz, że kazał Hale’owi i jego ludziom wynieść się tym samym promem… że złośliwość ludzka może doprowadzić do następnej nieprzyjemnej sytuacji.
— Porozmawiam z człowiekiem, który dowodzi statkiem uspokoił ich. — Będziecie lecieli w innej części promu niż Hale. Nic wam nie grozi. Obiecuję to wam.
— Dobrze-dobrze-dobrze — westchnęła Satyna i objęła go. Poklepał ją po ramieniu, odwrócił się i wpadł z kolei w objęcia Niebieskozębego. Pogładził Dołowca po szorstkiej sierści. Rozstawszy się z Dołowcami ruszył pod górę szlakiem wiodącym do lądowiska. Nagle przystanął na widok kilku sylwetek rysujących się na szczycie wzgórza.
Miliko i jeszcze dwoje. Wszyscy z karabinami. Poczuł nagłą ulgę na myśl, że mimo wszystko ma sprzymierzeńców. Pomachał im ręką na znak, że wszystko w porządku i pośpieszył ku nim. Miliko podbiegła do niego pierwsza i padła mu w ramiona. Dołączyli do nich dwaj towarzysze Miliko, strażnicy z promu.
— Wysyłam z wami na górę paru ludzi z personelu oznajmił im. — Zostali dyscyplinarnie zwolnieni ze służby i ja pokrywam koszta ich przelotu. Odbierzcie im broń. Wysyłam też na górę kilku Dołowców i byłoby najlepiej, gdyby te dwie grupy odbyły podróż odseparowane od siebie.
— Tak jest, sir. — Strażnicy nie stawiali żadnych pytań. — Możecie wracać — powiedział. — Poprowadźcie kolumnę tą drogą; wszystko już w porządku.
Oddalili się, aby wprowadzić w życie jego rozkazy. Miliko, trzymając pożyczony od kogoś karabin, stała u jego boku. Obejmowali się ramionami.
— To banda Hale’a — wyjaśnił jej. — Kazałem im pakować manatki.
— Zostaniemy bez strażników.
— To nie Q zaczęli. Zawiadomię o tym zajściu stację. — Poczuł skurcz żołądka; dawała o sobie znać spóźniona reakcja na niedawne wydarzenia. — Wydaje mi się, że zobaczyli cię na szczycie. Może to skłoniło ich do uległości.
— Na stację poszedł już meldunek ostrzegający o krytycznej sytuacji. Byłam pewna, że to Q. Prom połączył się z centralą stacji.
— Więc chodźmy lepiej do Dyspozytorni i odwołajmy alańn. — Pociągnął ją za sobą; schodzili stokiem w kierunku kopuły. Nogi miał jak z waty.
— Nie było mnie tam, na górze — odezwała się po chwili.
— Gdzie?
— No, na szczycie wzgórza. Kiedy tam dotarłam, byli z tobą tylko Dołowcy i Q.
Zaklął zdziwiony, że jednak jego bluff odniósł skutek.
— Dobrze, że pozbywamy się Brana Hale’a — powiedział.
Minęli przełęcz między wzgórzami, przeszli przez mostek przerzucony nad wężami odprowadzającymi wodę i zaczęli się wspinać stokiem do Dyspozytorni. Wewnątrz poszkodowanemu chłopcu udzielano pomocy medycznej, a dwóch nie kryjących zdenerwowania techników uzbrojonych w pistolety pilnowało ludzi z Q, którzy go tu przyprowadzili. Emilio machnął na nich, żeby dali spokój. Ostrożnie odłożyli broń; nie wyglądali na zachwyconych całą tą sytuacją.
Niezdecydowanie neutralni, pomyślał Emilio. Poszliby za tym, który wyszedłby zwycięsko z tej awantury przy Q, obojętnie czy byłby to Hale, czy ja. Nie mógł na nich liczyć. Nie czuł do nich o to urazy, był tylko zawiedziony.
— W porządku, sir? — spytał Jim Ernst.
Skinął głową i stał, patrząc, z Miliko u boku.
— Wywołaj stację — powiedział po chwili. — Zamelduj, że się uspokoiło.
Tulili się do siebie w ciemnym pomieszczeniu, jakie wynaleźli dla nich ludzie, w wielkim pustym brzuchu statku, w miejscu, gdzie strasznym echem odbijało się dudnienie pracującej maszynerii. Musieli korzystać z masek do oddychania, co pociągało za sobą wiele niewygód. Stosując się do zaleceń ludzi, przywiązali się do poręczy, co miało im zapewnić bezpieczeństwo, po czym Satyna objęła Niebieskozębego-Dalut-hos-me czując wstręt do tego miejsca, do przenikliwego chłodu i uwierających masek, a przede wszystkim bojąc się, bo powiedziano im, że dla bezpieczeństwa muszą się przywiązać. Nie myślała o statkach w kategoriach ścian i stropów, które ją przerażały. Wyobrażała sobie zawsze, że lot statkiem to rodzaj wyzwolenia będącego udziałem szybujących ptaków, coś wzniosłego i oszałamiającego, a nie gwałtowny ruch, który może sprawić, że potłuką się na śmierć. Dygotała wsparta plecami o poduszki, które dali im ludzie, dygotała, chociaż starała się opanować i czuła, że Niebieskozęby również drży.
— Możemy jeszcze wrócić — odezwał się, bo nie leciał z własnego wyboru.
Nie odpowiedziała, zacisnęła mocno zęby, żeby nie krzyknąć, że tak, że powinni tak zrobić, że powinni zawołać ludzi i powiedzieć im, że dwoje bardzo małych, bardzo nieszczęśliwych Dołowców rozmyśliło się.
Potem zawyły silniki. Wiedziała, co to znaczy — słyszała ten hałas często. Teraz go czuła, a przerażenie przenikało ją do szpiku kości.
— Zobaczymy wielkie Słońce — odezwała się teraz, kiedy nie było już odwrotu. — Zobaczymy dom Bennetta. Niebieskozęby przytulił ją mocniej do siebie.
— Bennett — powtórzył za nią imię, które uspokoiło ich oboje. — Bennett Jacint.
— Zobaczymy wizerunki ducha z Nadwyża — powiedziała.
— Zobaczymy Słońce.
Przytłoczył ich wielki ciężar, poczucie ruchu i jednocześnie miażdżenia. Uścisk Niebieskozębego sprawiał jej ból; trzymała się go nie mniej kurczowo. Przyszła jej do głowy myśl, że ta wielka siła, którą ludzie wytrzymują, może ich zgnieść i nikt nawet tego nie zauważy; może ludzie zapomnieli, że oni są tutaj, w tym nieprzeniknionym mroku brzucha statku. Ale nie, Dołowcy odlatywali przecież i przylatywali; hisa wytrzymywali tę wielką siłę, latali i widzieli wszystkie cuda, jakie zamieszkiwały na Nadwyżu, chodzili tam, skąd mogli patrzeć z góry na gwiazdy i spoglądali w oblicze wielkiego Słońca, sycili swe oczy dobrymi rzeczami.
Wszystko to czekało na nich. Była teraz wiosna i oboje czuli przypływ rui, i wybrała sobie Podróż; jaką odbędzie, dłuższą niż wszystkie podróże, i wysokie miejsce, wyższe od wszystkich miejsc, gdzie spędzi swoją pierwszą wiosnę.
Ciśnienie zmalało; nadal obejmowali się kurczowo, nadal odczuwali ruch. To był bardzo daleki lot, uprzedzono ich; nie wolno im się odwiązywać, dopóki nie przyjdzie człowiek i nie powie, że już można. Konstantin pouczył ich, co mają robić, a wtedy na pewno nic im się nie stanie. Czuła, że tak będzie, a wiara jej wzrastała w miarę, jak słabła przygniatająca ich siła i Satyna wiedziała, że żyją. Byli w drodze. L e c i e l i .
Tuliła do siebie muszlę, którą dał jej Konstantin, dar, który wyznaczał jej początek tego Okresu; owinęła się też czerwoną tkaniną, swym specjalnym skarbem, najlepszą rzeczą, zaszczytem, że sam Bennett nadał jej imię. Dzięki tym rzeczom czuła się bardziej bezpiecznie; tak samo dzięki Niebieskozębemu, do którego odczuwała coraz większy pociąg, prawdziwe uczucie, nie wiosenną gorączkę parzenia się. Nie był największy i daleko mu było do najprzystojniejszego, ale odznaczał się rozumem i otwartą głową.