Niezupełnie. Poszperał w jednej z toreb, które zabrał ze sobą, wydobył z niej krótką gałązkę ze świeżo pękniętymi pąkami… zsunął maskę, żeby ją powąchać, potem podsunął do powąchania jej. Zabierali ze sobą świat, rzeki i poczucie czegoś wielkiego.
Poczuła przypływ pożądania i pomimo panującego chłodu zaczęła się pocić. To nie było naturalne; będąc tak blisko niego nie miała przed sobą przestrzeni, nie miała gdzie uciekać, nie dręczył jej niepokój, który gnałby ją dalej i dalej w samotne tereny, gdzie stoją tylko wizerunki. Podróżowali w dziwny i obcy sposób, drogą, na którą tak samo spoglądało z góry wielkie Słońce, a więc nie musiała robić nic. Przyjęła pieszczoty Niebieskozębego nerwowo z początku, a potem z coraz większą uległością, bo tak powinno być. Zaloty, które ciągnęłyby się na powierzchni planety dopóty, dopóki nie zostałby ostatnim samcem wystarczająco zdecydowanym, aby pójść za nią wszędzie… okazały się zbędne. Był tym, który doszedł najdalej, był tutaj i tak właśnie powinno być.
Ruch statku uległ zmianie; przez chwilę drżeli ze strachu w swoich objęciach, ale przecież ludzie mówili, że tak będzie i słyszeli od swoich, że nastaje tu czas wielkich dziwów. Śmiali się łącząc i rozdzielając oszołomieni i zachwyceni. Zachwycali się kawałkiem kwitnącej gałązki unoszącej się obok nich w powietrzu i oddalającej się, gdy uderzali ją po kolei. Wyciągnęła ostrożnie rękę i śmiejąc się zerwała ją z powietrza, a potem puściła.
— Więc tu mieszka Słońce — domyślił się Niebieskozęby. Pomyślała, że to musi być prawda, wyobraziwszy sobie Słońce dryfujące majestatycznie poprzez światło swej mocy i ich samych płynących tą rzeką w kierunku Nadwyża, metalowego domu ludzi, który wyciąga do nich ramiona. Połączyli się i znowu połączyli w przypływie owej cudownej radości.
Po długim, długim czasie zaszła kolejna zmiana, wystąpiły niewielkie naprężenia w wiązaniach, bardzo słabe i wkrótce zaczęli odczuwać swój ciężar.
— Zniżamy się — pomyślała głośno Satyna. Ale pozostali spokojni pamiętając o tym, co im mówiono — że muszą czekać na człowieka, który przyjdzie im powiedzieć, że jest bezpiecznie.
I nastąpiła seria szarpnięć i strasznych zgrzytów, i znowu objęli się kurczowo ramionami, ale teraz wyczuwali pewnie ziemię pod nogami. Głośnik gdzieś w górze rozjazgotał się ludzkimi głosami wydającymi instrukcje i żaden z nich nie sprawiał wrażenia przestraszonego, były to normalne głosy ludzi, szybkie i nie zabarwione humorem.
— Zdaje mi się, że wszystko w porządku — powiedział Niebieskozęby.
— Nie możemy się stąd ruszać — przypomniała mu.
— Zapomną o nas.
— Nie zapomną — uspokoiła go, ale sama miała wątpliwości; tak ciemno tu było i niegościnnie, tylko te nikłe światełko nad ich głowami, tam gdzie siedzieli.
Rozległ się przeraźliwy metaliczny zgrzyt. Drzwi, przez które tu weszli, otworzyły się i nie zobaczyli przez nie teraz wzgórz i lasów, ale żebrowane, przypominające gardziel przejście, z którego wionęło na nich zimnym powietrzem.
Przyszedł nim ubrany na brązowo człowiek niosący jeden z megafonów. „Chodźcie”, powiedział do nich i z pośpiechem zaczęli się odwiązywać. Satyna wstała i stwierdziła, że nogi się jej trzęsą; oparła się o Niebieskozębego i on też się zatoczył.
Człowiek wręczył im dary, srebrne sznury do noszenia.
— To są wasze numery — wyjaśnił. — Trzeba je zawsze nosić. — Zapisał ich imiona i uczynił gest w kierunku przejścia. Chodźcie za mną. Zarejestrujemy was.
Przeszli za nim przez wzbudzające grozę przejście i znaleźli się w miejscu podobnym do brzucha statku, w którym przed chwilą byli, w miejscu metalowym i chłodnym, ale bardzo, bardzo wielkim. Satyna rozglądała się wkoło dygocząc.
— Jesteśmy w większym statku — zawyrokowała. — To też statek. — I zwracając się do człowieka, spytała: — Człowieku, czy jesteśmy na Nadwyżu?
— To stacja — przytaknął człowiek.
Cień zawodu zagościł w sercu Satyny. Spodziewała się wspaniałych widoków, ciepła Słońca. Zganiła się w duchu za tę niecierpliwość, wmawiając sobie, że to wszystko przed nimi, że będzie jeszcze pięknie.
W mieszkaniu panował porządek; drobiazgi poupychane były w koszach. Damon naciągnął kurtkę i poprawił kołnierz. Elena ubierała się jeszcze nie mogąc dojść do ładu ze swą talią, która zaokrągliła się chyba nieco. Przymierzała już drugi kombinezon. Z tego też nie była zadowolona. Podszedł do niej od tyłu, objął ją czule w talii i poszukał jej oczu w lustrze.
— Wyglądasz świetnie. Co z tego, że trochę widać?
Przyglądając się krytycznie ich odbiciom w lustrze położyła swoją dłoń na jego dłoni.
— To wygląda zupełnie tak, jakbym przybierała na wadze.
— Wyglądasz cudownie — zapewnił ją spodziewając się w zamian uśmiechu. Jej twarz w lustrze pozostała nadąsana. Obejmował ją jeszcze przez chwilę, bo wydawało mu się, że sprawia jej to przyjemność. — Dobrze już? — spytał. Pomyślał, że może przedobrzyła. Starała się przecież jak mogła, żeby dobrze wyglądać, otrzymała specjalne racje żywnościowe z intendentury… denerwuje się dzisiejszym wieczorem. Stąd te zabiegi. Stąd przejmowanie się nieistotnymi sprawami. — Czy to wizyta Talleya tak cię nastraja?
Przesunęła wolno palcami po jego palcach.
— Chyba nie. Ale nie bardzo wiem, o czym z nim rozmawiać. Nigdy nie miałam do czynienia z Uniowcem.
Opuścił ręce i kiedy się odwróciła, spojrzał jej w oczy. Te drobiazgowe przygotowania… ta chęć podobania się. To nie był entuzjazm. Tego się obawiał.
— Sama to sugerowałaś; pytałem przecież, czy jesteś pewna, że tego chcesz. Eleno, jeśli chociaż w najmniejszym stopniu czujesz się skrępowana tą sytuacją…
— Przez ponad trzy miesiące dręczyło cię przez niego sumienie. Nie zwracaj uwagi na moje dąsy. Jestem ciekawa, czy to takie dziwne?
Było w tym coś podejrzanego… te afektowane starania; aby mu dogodzić, ten bilans prowadzony przez Elenę: może to wdzięczność; albo sposób, w jaki stara się okazać mu swe przywiązanie. Przypomniał sobie te długie wieczory, Elena pogrążona w myślach po jednej stronie stołu, on po drugiej, ona przytłoczona tragedią Estelle, on — ludzkimi losami, którymi przyszło mu kierować. Pewnej nocy, kiedy wysłuchał już, co jej leżało na sercu, opowiedział o Talleyu. Takie gesty leżały w naturze Eleny: nie pamiętał, żeby zwierzał się jej z innych problemów. Wzięła sobie ten problem do serca i próbowała rozwiązać bez względu na trudności. Uniowiec. Nie miał możliwości sprawdzenia, co ona czuje w tych okolicznościach. Wydawało mu się, że wie.
— Nie patrz tak — mruknęła. — Powiedziałem przecież, że jestem ciekawa. Ale tu chodzi o sytuację towarzyską. O czym tu rozmawiać? Wspominać stare dzieje? Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy, panie Talley? Może strzelaliśmy do siebie? A może poruszymy tematy rodzinne… Jak tam pańscy krewni, panie Talley? Albo może porozmawiamy o szpitalu. Jak się panu podoba na Pell, panie Talley?
— Eleno…
— Przecież pytałeś.
— Chciałbym wiedzieć, co o tym myślisz.
— A wyznaj mi szczerze, co ty o tym myślisz?
— Niezręczna sytuacja — przyznał i oparł się o blat. — Ale, Eleno…
— Chcesz wiedzieć, co ja o tym myślę; jestem skrępowana, po prostu skrępowana. Przychodzi tutaj, a my mamy go zabawiać i prawdę mówiąc nie wiem, co będziemy z nim robili. Odwróciła się do lustra. — O tym właśnie myślę. Mam nadzieję, że będzie na luzie i spędzimy wszyscy miły wieczór.