Zapomnij o stacji, słyszał w głosie Eleny. Nigdy nie będziesz tu zadowolony. Jak gdyby ona i Talley rozmawiali ze sobą językiem, którego on nie rozumiał, chociaż używali znajomych słów. Jak gdyby straciwszy przez Unię statek swej kupieckiej rodziny współczuła Uniowcowi, który utracił swój i jak ona znalazł się na stacji. Damon sięgnął pod stołem i znalazłszy dłoń Eleny zamknął ją w swojej.
— Być może nie potrafię dać ci tego, czego pragnąłbyś najbardziej — zwrócił się do Talleya walcząc z urazą i zmuszając się do zachowania uprzejmości. — Pell nie będzie cię teraz trzymała w nieskończoność i jeśli zdołasz znaleźć jakiś kupiecki statek, który będzie skłonny cię zabrać, skoro twoje dokumenty są już w porządku… to w przyszłości możesz skorzystać z takiej ewentualności. Ale zapamiętaj moją radę: przygotuj się na długi pobyt tutaj. Sytuacja jeszcze się nie wyjaśniła i kupcy kursują tylko do kopalń i z powrotem.
— Długodystansowcy zapijają się w dokach na umór mruknęła Elena. — Prędzej niż chleb skończy się na Pell zapas trunków. No, na jakiś czas jeszcze wystarczy. Sytuacja poprawi się. Boże miej nas w swojej opiece, to co połknęliśmy, nie może przecież siedzieć w nas wiecznie.
— Eleno.
— Czy on też nie jest na Pell? — spytała. — Czy nie jesteśmy tu wszyscy? Jego życie jest związane z naszym.
— Nie zaszkodzę Pell — bąknął Talley.
Jego ręka poruszyła się na stole pod wpływem lekkiego tiku. Zadziałał jeden z kilku wszczepów, wywołując awersję. Damon nie puszczał pary z ust o blokadzie psychicznej, o której wiedział; ale dla kogoś wykształconego było to i tak oczywiste. Talley był inteligentny; być może w końcu domyśli się, co mu zrobiono.
— Ja… — Talley wykonał kolejny nieskoordynowany ruch ręką — ja nie znam tego miejsca. Potrzebuję pomocy. Czasami nawet nie wiem, jak się w to wplątałem. A wy wiecie? Czy ja wiedziałem?
Dziwaczne kojarzenie informacji. Damon spoglądał na niego niespokojnie, obawiając się przez chwilę, że Talley wpada w jakiś nietypowy rodzaj histerii; nie bardzo wiedziałby, jak się zachować wobec niego w publicznym miejscu, gdyby istotnie tak było.
— Dysponuję protokołami — odpowiedział na pytanie Talleya. — Zawarta jest w nich cała moja wiedza o tej sprawie.
— Czy jestem waszym wrogiem?
— Ja cię za takiego nie uważam.
— Pamiętam Cyteen.
— Masz skojarzenia, za którymi nie nadążam, Josh.
Usta mu drżały.
— Ja też za nimi nie nadążam.
— Powiedziałeś, że potrzebujesz pomocy. Dlaczego, Josh?
— Tutaj. Na stacji. Nie przestaniesz przychodzić do…
— Chodzi ci o odwiedziny? Nie będziesz już w szpitalu. Nagle uzmysłowił sobie sens swoich słów. Przecież Talley to wiedział. — Chodzi ci o to, że załatwię ci pracę i pozostawię samemu sobie? Nie. Skontaktuję się z tobą w przyszłym tygodniu, zaufaj mi.
— Chciałam zasugerować — wtrąciła łagodnie Elena — żebyś wydał Joshowi zezwolenie na dostęp do komputera, a wtedy będzie mógł telefonować bezpośrednio do naszego mieszkania. Kłopoty nie trzymają się godzin urzędowania i jedno albo drugie z nas będzie mogło zaradzić pewnym sytuacjom. Jesteśmy twoimi prawnymi opiekunami. Jeśli nie będziesz mógł złapać Damom, dzwoń do mojego biura.
Talley skinął głową. Przesuwające się ekrany nie ustawały w przyprawiającej o zawrót głowy wędrówce. Przez długi czas prawie się nie odzywali, wsłuchani w muzykę. Zamówili następną kolejkę.
— Byłoby nam miło — powiedziała w końcu Elena — gdybyś wpadł do nas na obiad pod koniec tygodnia… skosztujesz mojej kuchni. Pogramy w karty. Chyba grywasz w karty.
Oczy Talleya przesunęły się znacząco na Damona, jakby pytał go o pozwolenie.
— To dawno ustanowiony u nas zwyczaj karcianych nocy powiedział Damon. — Raz w miesiącu zmiany mojego brata i jego żony przecinały się z naszymi. W dzień przestępny… przeniesiono ich na Podspodzie ze względu na kryzys. Josh umie grać — zwrócił się do Eleny.
— Dobrze.
— Nienadzwyczajnie — powiedział Talley.
— Nie będziemy grali na pieniądze — uspokoiła go Elena.
— Przyjdę.
— Świetnie — powiedziała.
W chwilę później powieki Josha opadły do połowy oczu. Spory wysiłek i po chwili doszedł do siebie. Wychodziło z niego całe napięcie.
— Josh — powiedział Damon — czy zdołasz stąd wyjść?
— Nie jestem pewien — odparł z cierpieniem w głosie. Damon wstał, Elena uczyniła to samo; Talley odepchnął się bardzo ostrożnie od stołu i słaniając się na nogach ruszył niepewnie przed siebie ubezpieczany przez nich z obu stron. To chyba nie te dwa słabe drinki, pomyślał Damom raczej już ekrany i wyczerpanie. Talley odzyskał poczucie równowagi, gdy znaleźli się w korytarzu i zdawał się oddychać pełną piersią, sycąc się panującą tu jasnością i stabilnością. Trójka Dołowców przyglądała im się spoza masek okrągłymi oczyma.
Odprowadzili go we dwójkę do windy, zjechali z nim do czerwonego i odstawili z powrotem do biurka dyżurnego za szklanymi drzwiami. Mieli już dzień przestępny i strażnikiem na służbie był jeden z Mullerów.
— Dopilnuj, żeby doszedł do siebie — poprosił go Damon.
Minąwszy biurko strażnika Talley przystanął, obejrzał się na nich z dziwnym wyrazem oczu i patrzył tak, dopóki strażnik nie wrócił i nie poprowadził go korytarzem.
Damon objął Elenę ramieniem i ruszyli do domu.
— Dobrze, że go zaprosiłaś — powiedział.
— Jest jakiś zagubiony — odparła Elena — ale kto by nie był na jego miejscu? — Wyszła za nim przez drzwi na korytarz. Szli trzymając się za ręce. — Wojna przynosi straszne skutki — powiedziała. — Gdyby któryś z Quenów przeżył Marinera… byłoby z nimi tak samo, tylko jak w lustrze, prawda?… A więc Boże miej nas w opiece, miej w swej opiece jego. On równie dobrze mógłby być jednym z naszych.
Wypiła chyba więcej niż on… zawsze pod wpływem alkoholu wpadała w ponury nastrój. Pomyślał o dziecku; ale to nie była odpowiednia chwila na prawienie jej morałów. Uścisnął jej rękę, pogładził po włosach i skierowali się w stronę domu.
2
Marsh jeszcze się nie pojawił; nie było ani bagaży, ani jego samego. Ayres urządził się już z pozostałymi; wybrał sobie pokój spośród czterech, które wychodziły na centralne patio i były od niego oddzielone rozsuwanymi ściankami działowymi. Rolę ścian spełniały tu wszędzie ruchome białe płyty, które można było przesuwać po srebrzystych prowadnicach. Meble skromne, funkcjonalne, niekomfortowe również osadzone na prowadnicach. To już czwarta taka przeprowadzka w ciągu ostatnich dziesięciu dni; z obecnej kwatery do ostatniego miejsca zamieszkania nie było zbyt daleko, na pierwszy rzut oka nie różniła się w niczym od tamtej, tak samo strzegły jej młode manekiny, wszechobecne i uzbrojone, zajmujące swe stanowiska w korytarzach… te same od kilku miesięcy, jakie tu przebywali, zanim zaczęły się przenosiny.
Nie wiedzieli właściwie gdzie się znajdują — czy na jakiejś stacji w pobliżu tej pierwszej, czy też na samej Cyteen. Na pytania udzielano im wykrętnych odpowiedzi. Względy bezpieczeństwa, tak uzasadniano przenosiny, cierpliwości. Ayres zacho wał spokój wobec towarzyszących mu delegatów, tak samo, jak czynił to wobec rozmaitych dygnitarzy i agentów, wojskowych i cywilnych — jeśli w Unii można się było w ogóle pokusić o takie rozróżnienie — którzy ich przesłuchiwali prowadząc rozmowy zarówno z całą grupą, jak i z każdym z osobna. Dopóty powtarzał przyczyny i warunki ich apelu o pokój, dopóki nie osiągnął automatyzmu w modulacji głosu, dopóki nie nauczył się na pamięć odpowiedzi swych towarzyszy na te same pytania; dopóki to przedstawienie nie stało się tym, czym w istocie było, przedstawieniem, celem samym w sobie, czymś co mogli ciągnąć w nieskończoność, aż do granic cierpliwości swych gospodarzy/przesłuchujących. Gdyby prowadzili negocjacje na Ziemi, dawno już by zrezygnowali, dali wyraz swojemu oburzeniu, zmienili taktykę; tutaj nie było takiej możliwości. Byli bezsilni; robili, co mogli. Jego towarzysze radzili sobie nieźle w tych stresujących okolicznościach… oprócz Marsha. Marsh stawał się coraz bardziej nerwowy, niespokojny, spięty.