Выбрать главу

Westchnęła krótko.

— Nie żyją — powiedziała. W chwilę później znowu westchnęła i wyrzuciła z siebie: — Rozerwało ich razem z Marinerem. Estelle zginęła, a z nią wszyscy… Niemożliwe, żeby ktoś ocalał. Sita wszystko widziała; nie mogli wyjść z doku… wszyscy ci ludzie starali się dostać na pokład. Wybuchł pożar. I część stacji wyleciała w przestrzeń, to wszystko. Eksplodowała, zerwało jej osłonę dziobową.

Pięćdziesiąt sześć osób. Ojciec, matka, kuzyni, dalsi krewni. Estelle, Elaine. On, chociaż rozbity, miał swoich. Miał rodzinę. Jej bliscy nie żyli.

Nie powiedziała nic więcej, ani słowa skargi po takiej stracie, ani ulgi, że ją to ominęło, bo nie poleciała w ten kurs. Westchnęła jeszcze kilka razy, przytuliła się do niego i odwróciła, żeby włożyć drugi talerz do kuchenki mikrofalowej. Oczy miała suche.

Usiadła, zaczęła jeść, wykonywała wszystkie normalne ruchy, jak zwykle. Zmusił się do przełknięcia swojego posiłku czując wciąż w ustach smak środków dezynfekcyjnych, godząc się z faktem, że ten odór przylgnął do niego na dobre. Udało mu się wreszcie napotkać jej spojrzenie. Było tak samo puste jak spojrzenie uchodźców. Nie wiedział, co powiedzieć. Wstał, obszedł stół dookoła i objął ją od tyłu.

Nakryła jego dłonie swoimi.

— Nic mi nie jest.

— Dlaczego mnie nie wezwałaś?

Puściła jego ręce, wstała i dotknęła znużonym gestem jego ramienia. Spojrzała mu nagle prosto w oczy z tym samym ponurym znużeniem.

— Ocalało jedno z nas — powiedziała.

Zdezorientowany zamrugał powiekami i dopiero po chwili dotarło do niego, że chodzi jej o Quenów, ludzi z Estelle. Mieszkańcy stacji mieli dom, a kupcy nazwisko. Ona nazywała się Quen; znaczyło to coś, czego nie potrafił nadal zrozumieć, chociaż byli już ze sobą od kilku miesięcy. Zemsta była chlebem powszednim kupców; wiedział, że… wśród ludzi, którzy nazwisko traktują jak własność, tak samo traktuje się i reputację.

— Chcę mieć dziecko — powiedziała.

Gapił się na nią oniemiały, zaskoczony wyrazem jej oczu. Kochał ją. Od czterech miesięcy próbowała żyć na stacji. Po raz pierwszy, od kiedy byli razem, nie pożądał jej, nie potrafił, widząc wyraz jej oczu i świadom jej osobistych powodów do zemsty. Nic nie odpowiedział. Postanowili zgodnie, że nie będą mieli dzieci, dopóki Elaine nie upewni się do końca, że tu wytrzyma. To, co mu teraz proponowała, mogło oznaczać tę zgodę. Ale mogło też oznaczać coś innego. Nie pora była teraz, żeby o tym rozmawiać, nie teraz, przy otaczającym ich zewsząd szaleństwie. Przyciągnął ją po prostu do siebie, powiódł do sypialni i tulił przez długie, mroczne godziny. Niczego nie żądała, a on nie zadawał żadnych pytań.

— Nie — powiedział mężczyzna siedzący przy biurku w punkcie ewidencyjnym, tym razem nawet nie spoglądając na wydruk; a po chwili, kierowany zwykłym ludzkim odruchem, dodał: — Poczekaj. Poszukam jeszcze. Może przekręcili coś w pisowni.

Vasilly Kressich czekał nieprzytomny z niepokoju; desperacja emanowała z tej ostatniej, zagubionej grupki uchodźców, która ociągała się z odejściem od punktów ewidencyjnych rozmieszczonych na terenie doku. Rodziny i części rodzin, które poszukiwały krewnych, które czekały na wiadomości o swych bliskich. Na ławkach obok biurka siedziało ich dwadzieścioro siedmioro, łącznie z dziećmi; on je liczył. Przeczekali tak już przy tym biurku przejście z dnia głównego na dzień przestępny i kolejną zmianę dyżurnych, którzy stanowili dla nich jedyne ludzkie przedłużenie stacji, a z komputera nie wychodziło nic ponad to, co już wiedzieli.

Czekał. Dyżurny raz po raz naciskał klawisze terminala. I nic; ze spojrzenia, z jakim ten człowiek zwrócił się do niego, domyślił się, że wszystko na próżno. Nagle zrobiło mu się żal i dyżurnego, który musiał siedzieć tutaj otoczony przez zrozpaczonych ludzi i uzbrojonych strażników kręcących się na wszelki wypadek w pobliżu punktu, i stwarzać pozory, chociaż wiedział, że nie ma żadnej nadziei. Kressich znowu przysiadł obok rodziny, która zgubiła w zamieszaniu syna.

Typowy przypadek. Wsiadali na pokład w panice; strażnicy bardziej zaabsorbowani byli zapewnianiem miejsca na statku sobie niż utrzymywaniem porządku i ułatwianiem dostania się tam innym. Do doków wlał się cały tłum, na pokład wpychali się ludzie nie mający przepustek wydanych tym najważniejszym osobom z personelu stacji, które miały być ewakuowane w pierwszej kolejności. Przerażeni strażnicy otworzyli ogień, nie bacząc czy strzelają do wichrzycieli, czy do legalnych pasażerów. Stacja Russella zginęła pośród rozruchów. Tych, którzy znajdowali się w trakcie załadunku, wepchnięto wreszcie na pokład najbliższego statku i zamknięto hermetyczne drzwi, gdy tylko liczniki osiągnęły stan odpowiadający znamionowej ładowności. Jen i Romy powinni wejść na pokład przed nim. On został jeszcze, usiłując utrzymać porządek na przydzielonym mu odcinku. Większość statków zdążyła zamknąć luki na czas. To Hansjorda tłum otworzył na oścież, to na Hansfordzie zabrakło leków,. to tam ścisk panował taki, że systemy nie wytrzymały i wszystko zostało zdemolowane, a oszalała z przerażenia tłuszcza wznieciła rozruchy. Na Gryfie też nie było wesoło; dostał się na pokład przed główną falą, którą strażnicy musieli odciąć. Wierzył, że Jen i Romy’emu udało się wsiąść na Lilę. Znajdowali się na liście pasażerów Lili, a przynajmniej na tym wydruku, który w panującym zamieszaniu otrzymali wreszcie po lunchu.

Ale żadne z nich nie wysiadło na Pell; nie zeszli ze statku. Żadna z osób w stanie na tyle krytycznym, żeby zakwalifikować się do umieszczenia w szpitalu stacji nie odpowiadała ich rysopisom. Mallory też ich raczej nie zwerbowała: Jen nie posiadała umiejętności, jakich potrzebowałaby Mallory, a Romy… gdzieś w rejestrach był błąd. Wierzył liście pasażerów, musiał jej wierzyć, bo było ich zbyt wielu, aby komunikator statku mógł o każdym z osobna przekazywać bezpośrednie informacje. Podróż przebiegała w milczeniu. Jen i Romy nie wysiedli z Lili. Nigdy ich tam nie było.

— Źle zrobili wyrzucając ich w kosmos — jęknęła siedząca obok kobieta. — Nawet ich nie zidentyfikowali. Nie ma go. Nie ma. Musiał być na Hansfordzie.

Przy biurku stał kolejny mężczyzna, usiłujący coś wyjaśnić, upierający się, że wykaz cywilów zwerbowanych przez Mallory jest fałszywy; i dyżurny cierpliwie prowadził dalsze poszukiwania porównując rysopisy, ponownie bez skutku.

— On tam był! — krzyknął mężczyzna do operatora. — Był na liście, nie wysiadł, a był tam.

Mężczyzna płakał. Kressich siedział otępiały.

Na Gryfie odczytano listę pasażerów i poproszono o dokumenty tożsamości. Niewielu je miało. Wywoływani mogli odpowiadać na nazwiska, które wcale nie musiały być właściwe. Niektórzy odpowiadali za dwóch, żeby wyłudzić większe racje. Zaniepokoił się wtedy, opanował go głęboki, obezwładniający strach; ale przecież wiele osób znalazło się na niewłaściwych statkach. Był pewien, że znajdowali się na pokładzie.

O ile nie zaczęli się niepokoić i nie zeszli ze statku, żeby go szukać. O ile nie zrobili czegoś beznadziejnie straszliwie głupiego ze strachu, z miłości.

Łzy zaczęły płynąć mu po twarzy. To nie tacy jak Jen i Romy zdołali się dostać na Hansforda, nie tacy zdołali przedrzeć się przez ludzi uzbrojonych w pistolety, noże i kawałki rur. Nie rozpoznał ich wśród zmarłych z tego statku. Zostali raczej na Stacji Russella, gdzie obecnie rządziła Unia. On znalazł się tutaj, a drogi powrotu nie było.

Wstał w końcu, pogodzony z losem. Był pierwszym, który zrezygnował. Udał się do kwatery, którą mu przydzielono, do baraków dla pojedynczych osób, wśród których było wielu młodych i prawdopodobnie wielu podszywających się pod techników lub członków personelu. Znalazł wolną pryczę i odebrał od nadzorcy przydział, który rozdawano wszystkim. Wykąpał się po raz drugi… wrócił na swoje miejsce między rzędami śpiących, wyczerpanych ludzi i położył się.