Terry Pratchett
Łups!
Pierwsza rzecz, którą zrobił Tak, to spisał siebie.
Druga rzecz, którą zrobił Tak, to spisał Prawa.
Trzecia rzecz, którą zrobił Tak, to spisał Świat.
Czwarta rzecz, którą zrobił Tak, to spisał jaskinię.
Piąta rzecz, którą zrobił Tak, to spisał geodę, jajo z kamienia.
I oto w półmroku ujścia jaskini geoda pękła i narodzili się Bracia.
Pierwszy Brat poszedł w stronę światła i stanął pod otwartym niebem.
I od tego wyrósł za wysoko. Był to pierwszy Człowiek.
Nie znalazł żadnych praw i stał się oświecony.
Drugi Brat poszedł w stronę ciemności i stanął pod kamiennym sklepieniem.
I od tego zyskał prawidłowy wzrost. Był to pierwszy Krasnolud.
Znalazł Prawa spisane przez Taka i stał się ociemniony.
Ale część żyjącego ducha Taka pozostała uwięziona w kamiennym jaju i stała się pierwszym trollem, który wędruje po świecie nieproszony i niechciany, bez duszy ani celu, pojęcia ani zrozumienia. Bojąc się światła i ciemności, przez wieczność włóczy się w półmroku, nie wiedząc niczego, nie ucząc się niczego, nie tworząc niczego, będąc niczym…
Łups!…
Taki dźwięk wydała ciężka maczuga, kiedy zderzyła się z głową. Ciało zadygotało i osunęło się na wznak.
I rzecz się stała, niewidziana i niesłyszana — doskonałe zakończenie, doskonałe rozwiązanie, doskonała opowieść.
Ale, jak mawiają krasnoludy, gdzie są kłopoty, zawsze znajdzie się trolla.
Troll widział.
Dzień zaczął się idealnie. Sam dobrze wiedział, że wkrótce przestanie być idealny, ale przez te kilka minut można było udawać, że nie.
Sam Vimes się golił. Był to jego codzienny akt buntu, potwierdzenie, że jest… no, zwykłym Samem Vimesem.
Owszem, golił się w swojej rezydencji, a kamerdyner czytał mu artykuły z „Pulsu”, ale to tylko… no, okoliczności. Nadal spoglądał na niego z lustra Sam Vimes. Zły będzie to dzień, kiedy zobaczy tam diuka Ankh. Diuk to tylko zakres obowiązków roboczych, nic więcej.
— Prawie wszystkie wiadomości dotyczą obecnej sytuacji… krasnoludziej, sir — rzekł Willikins.
Vimes zmagał się z tym trudnym regionem pod nosem. Nadal używał morderczej brzytwy swojego dziadka — to była jeszcze jedna kotwica mocująca go do rzeczywistości. Poza tym stal była wtedy o wiele lepsza od dzisiejszej. Sybil, przejawiająca dziwaczny entuzjazm dla nowoczesnych zabawek, sugerowała, że powinien używać jednej z tych nowych golarek, w których siedział taki mały czarodziejski chochlik z własnymi nożyczkami i bardzo szybko ścinał, co należy. Ale Vimes twardo odmawiał. Jeśli już ktoś ma wymachiwać ostrzem przy jego twarzy, to tylko on sam.
— Dolina Koom, dolina Koom… — mruczał do swojego odbicia. — Coś nowego?
— Właściwie nie — stwierdził Willikins i wrócił do pierwszej strony. — Jest artykuł o przemówieniu, jakie wygłosił grag Combergniot. Piszą, że potem nastąpiły zamieszki. Kilka krasnoludów i trolli odniosło rany. Przywódcy obu społeczności zaapelowali o spokój.
Vimes starł pianę z ostrza.
— Ha! Pewnie, że zaapelowali. Powiedz, Willikins, często się biłeś w młodości? Należałeś do jakiegoś gangu albo co?
— Miałem zaszczyt należeć do Niegrzecznych Chłopców z Fałszonogiej, sir — odparł kamerdyner.
— Poważnie? — Na Vimesie zrobiło to wrażenie. — Pamiętam, że to byli prawdziwi twardziele.
— Dziękuję, sir — rzekł spokojnie Willikins. — Muszę się pochwalić, że zwykle oddawałem trochę więcej, niż dostałem, kiedy musieliśmy rozstrzygać ciągle drażliwe kwestie terytorialne z młodymi ludźmi z Powroźniczej. O ile sobie przypominam, ich ulubioną bronią były sztauerskie haki.
— A waszą? — spytał zaciekawiony Vimes.
— Wyostrzone pensy wszyte w rondo kapelusza, sir. W nerwowych czasach zawsze przydatne narzędzie.
— Na bogów, człowieku! Czymś takim można kogoś pozbawić oka!
— Przy odpowiedniej staranności, sir, tak, istotnie. — Willikins bardzo skrupulatnie złożył ręcznik.
A teraz stoisz tutaj w tych swoich prążkowanych spodniach i kamerdynerskim surducie, błyszczący jak smalec i tłuściutki jak masło, myślał Vimes, docinając miejsca pod uszami. A ja jestem diukiem. Jak ten świat się zmienia…
— I czy kiedykolwiek słyszałeś, żeby ktoś powiedział: „Zróbmy jakieś zamieszki”?
— Nigdy, sir. — Willikins znów sięgnął po „Puls”.
— Ja też nie. To się zdarza tylko w azetach. — Vimes zerknął na bandaż na ręku. No cóż, mimo wszystko potrafią zamieszać… — Piszą tam, że szarżowałem osobiście?
— Nie, sir. Ale piszą, że przeciwne strony zostały rozdzielone dzięki mężnej postawie straży.
— Naprawdę użyli słowa „mężna”?
— Tak, sir, naprawdę.
— No to nieźle — przyznał niechętnie Vimes. — A czy napisali, że dwóch naszych funkcjonariuszy trafiło do Darmowego Szpitala, jeden w dość ciężkim stanie?
— Trudno to wytłumaczyć, sir, ale nie.
— Hm… Typowe. No trudno. Czytaj dalej.
Willikins chrząknął po kamerdynersku.
— Gdyby zechciał pan opuścić brzytwę, sir… Lady Sybil miała do mnie pretensje o to zeszłotygodniowe draśnięcie.
Vimes popatrzył, jak jego odbicie wzdycha, i opuścił brzytwę.
— No dobra, Willikins. Nie oszczędzaj mnie.
Azeta za jego plecami zaszeleściła profesjonalnie.
— Nagłówek na stronie trzeciej brzmi: „Wampirzy funkcjonariusz w straży?” — oznajmił kamerdyner i na wszelki wypadek cofnął się o krok.
— Niech to demony! Kto im powiedział?
— Nie mam pojęcia, sir. Piszą tu, że jest pan przeciwny wampirom w straży, ale dzisiaj będzie pan rozmawiał z rekrutem. I jeszcze, że sprawa jest źródłem żywych kontrowersji.
— Zajrzyj na stronę ósmą, dobrze? — poprosił Vimes.
Azeta zaszeleściła znowu.
— I co? — spytał. — Tam zwykle dają głupią karykaturę polityczną, zgadza się?
— Odłożył pan brzytwę, prawda? — upewnił się Willikins.
— Tak.
— Może byłoby lepiej, sir, gdyby zechciał się pan odsunąć od umywalki.
— Mnie narysowali, tak? — mruknął ponuro Vimes.
— Istotnie, sir. Rysunek przedstawia małego i zdenerwowanego wampira oraz pańską postać, jeśli wolno mi tak powiedzieć, większą niż w rzeczywistości, jak pochyla się nad biurkiem z ogromnym kołkiem w ręku. A podpis brzmi: „Liczysz na krwawe zbrodnie, co?”, sir, co jest humorystycznym nawiązaniem do znanych wampirzych apetytów…