— A potrafisz się zmienić w nietoperza?
To ją zaszokowało.
— Co to niby za pytanie?
— Chyba jedno z łatwiejszych. A poza tym może to być całkiem przydatna umiejętność. Potrafisz?
— Nie.
— No trudno, mniejsza z tym.
— Potrafię się zmienić w stado nietoperzy — poinformowała Sally. — Jeden nietoperz jest trudny, bo trzeba jakoś rozwiązać kwestię zmiany masy ciała, a to niemożliwe dla kogoś od pewnego czasu Zreformowanego. Poza tym głowa mnie od tego boli.
— Gdzie pracowałaś poprzednio?
— Nigdzie. Ale byłam muzykiem.
Vimes ucieszył się wyraźnie.
— Naprawdę? Niektórzy chłopcy mówili ostatnio o założeniu orkiestry straży.
— Przyda im się wiolonczela?
— Raczej nie.
Vimes zabębnił palcami o biurko. No cóż, nie rzuciła mu się jeszcze do gardła, prawda? Ale oczywiście na tym właśnie polegał problem. Wampiry są całkiem miłe aż do momentu, kiedy nagle już nie są. Ale prawdę mówiąc, w tej chwili musiał to przyznać: potrzebował każdego, kto potrafi stanąć prosto i dokończyć zdanie. Cała ta sytuacja zaczynała ich wyczerpywać. Potrzebował ludzi na ulicach przez cały czas tylko po to, żeby utrzymywali wrzenie pod pokrywką. Pewnie, w tej chwili chodziło tylko o jakieś przepychanki, rzucanie kamieniami, wybijanie szyb i ucieczkę, ale wszystko to spiętrzało się jak płatki śniegu na lawinowym zboczu. W takich chwilach ludzie powinni wszędzie widzieć gliny. Gliniarze dawali złudzenie, że nie cały świat popadł w szaleństwo.
A Liga Wstrzemięźliwości pilnowała i wspierała swoich członków. W ich wspólnym interesie leżało, by nikt nie znalazł się w obcej sypialni z uczuciem krępującej sytości. Będą na nią uważać…
— W straży nie ma miejsc dla pasażerów — rzekł. — Obecnie mamy zbyt wiele pracy, by zaproponować ci coś więcej niż to, co dowcipnie nazywamy szkoleniem na stanowisku roboczym. Od pierwszego dnia wychodzisz na patrole… Ehm… Jak sobie radzisz z dziennym światłem?
— Nie przeszkadza mi, jeśli mam długie rękawy i szerokie rondo. Zresztą noszę zestaw.
Vimes kiwnął głową. Mała szufelka, zmiotka, fiolka zwierzęcej krwi i kartka z napisem:
Pomóż. Rozsypałam się i nie mogę powstać. Proszę, zamieć mnie w stosik i rozbij fiolkę. Jestem czarnowstążkowcem i nie zrobię ci krzywdy. Z góry dziękuję.
Znowu zastukał o blat. Patrzyła na niego spokojnie.
— No dobra. Jesteś przyjęta — powiedział w końcu. — Na początek na okres próbny. Wszyscy tak zaczynają. Załatwisz wszystkie papiery z sierżant Tyłeczek na dole, potem zgłosisz się do sierżanta Detrytusa po ekwipunek i wykład motywacyjny. Staraj się nie śmiać. A teraz, kiedy dostałaś już to, czego chciałaś, i nie rozmawiamy oficjalnie… Wytłumacz mi dlaczego.
— Przepraszam?
— Wampir, który chce zostać gliną? — Vimes odchylił się do tyłu. — Trudno mi w to uwierzyć, Sally.
— Pomyślałam, że to ciekawa praca na świeżym powietrzu, dająca możliwość pomagania ludziom, komendancie.
— Hmm… Jeśli potrafisz to powiedzieć z poważną miną, może jednak będzie z ciebie glina. Witamy w straży, młodsza funkcjonariusz. Mam nadzieję, że…
Trzasnęły drzwi. Kapitan Marchewa zrobił dwa kroki do wnętrza pokoju, zauważył Sally i zawahał się.
— Młodsza funkcjonariusz von Humpeding właśnie do nas dołączyła, kapitanie — wyjaśnił Vimes.
— Eee… świetnie… bardzo mi miło, panienko… — powiedział szybko Marchewa, po czym zwrócił się do Vimesa. — Sir, ktoś zabił Combergniota!
Dwuosobowa Chluba Ankh-Morpork zmierzała wolno z powrotem do Yardu.
— Co ja bym zrobił? — rzekł Nobby. — Bym pociął malunek na małe kawałki, takie… no, po parę cali.
— W ten sposób można się pozbyć kradzionych diamentów, nie obrazu.
— No dobrze, to może tak… Tniemy tego muriela na kawałki wielkości normalnego obrazka, tak? A potem malujemy malunek na drugiej stronie każdego, wkładamy w ramy i wieszamy w całym budynku. Nikt nie zwróci uwagi na dodatkowe obrazy, nie? A potem można tam wejść i je zwinąć, kiedy już hałas ucichnie.
— A jak je wyniesiesz, Nobby?
— No więc najpierw trzeba mieć trochę kleju i bardzo długi kij, i…
Fred Colon pokręcił głową.
— Jakoś tego nie widzę, Nobby.
— No dobra, w takim razie zdobywamy trochę farby tego samego koloru co ściany, przyklejamy obraz do ściany gdzieś, gdzie pasuje, a potem zamalowujemy naszą farbą do ścian, tak że wygląda całkiem jak ściana.
— Myślisz o jakimś konkretnym kawałku ściany?
— Może we wnętrzu ramy, która już tam wisi, sierżancie?
Colon stanął jak wryty.
— Niech mnie licho, Nobby! To naprawdę sprytne!
— Dziękuję, sierżancie. Z pańskich ust te słowa wiele dla mnie znaczą.
— Ale przecież i tak musisz obraz wydostać…
— Pamięta pan te wszystkie pokrowce, sierżancie? Mogę się założyć, że za parę tygodni dwóch gości w kombinezonach będzie mogło wyjść z wielkim białym zwojem pod pachami i nikt nie zwróci na nich uwagi, bo przecież wszyscy będą wiedzieć, że muriela ktoś ukradł parę tygodni wcześniej.
Przez długą chwilę trwała cisza. Potem sierżant Colon oświadczył ściszonym głosem:
— Masz bardzo niebezpieczny umysł, Nobby. Naprawdę niebezpieczny. Ale jak się pozbędziesz nowej farby?
— Och, to łatwe. Wiem też, gdzie można zdobyć malarskie fartuchy.
— Nobby! — krzyknął zaszokowany Colon.
— No dobrze, sierżancie. Ale nie może pan mieć pretensji, że człowiek sobie marzy.
— Możemy z tego mieć pióro na kapeluszach, Nobby. A na pewno by się nam teraz przydało.
— Znowu się odezwała pańska woda, sierżancie?
— Możesz się śmiać, Nobby, ale wystarczy się rozejrzeć. Teraz mamy tylko walki gangów, ale będzie gorzej, zapamiętaj moje słowa. Wszystkie te bójki o coś, co się zdarzyło tysiące lat temu! Nie wiem, czemu nie wracają tam, skąd przyszli, jeśli tak im zależy!
— Teraz większość pochodzi stąd — przypomniał Nobby.
Fred parsknął niechętnie na ten zwykły fakt geograficzny.
— Wojna, Nobby… Ha! Na co ona komu? — zapytał.
— Nie wiem, sierżancie. Może żeby wyzwolić niewolników?
— Abso… No, możliwe.
— W obronie przed totalitarnym najeźdźcą?
— Dobra, przyznaję, ale…
— Ratowanie cywilizacji przed hordą…
— Na dłuższą metę nic dobrego nie przynosi, to właśnie chciałem powiedzieć, Nobby, gdybyś zechciał słuchać przez pięć sekund — rzucił surowo Fred Colon.
— Tak, ale na dłuższą metę co przynosi, sierżancie?
— Powiedz to jeszcze raz, zwracając uwagę na każde słowo, dobrze? — poprosił Vimes.
— Nie żyje, sir. Combergniot nie żyje. Krasnoludy są tego pewne.
Vimes zerknął na Sally.
— Wydałem wam rozkaz, młodsza funkcjonariusz Humpeding. Idźcie wstępować do straży, biegiem!
Kiedy dziewczyna wyszła, zwrócił się do Marchewy.
— Mam nadzieję, że też jesteście tego pewni, kapitanie.
— Wiadomość rozchodzi się wśród krasnoludów jak… — zaczął Marchewa.
— Alkohol? — podpowiedział Vimes.
— W każdym razie bardzo szybko — ustąpił Marchewa. — Podobno wczoraj w nocy jakiś troll wdarł się do jego mieszkania przy Melasowej i zatłukł Combergniota na śmierć. Słyszałem, jak niektórzy chłopcy o tym rozmawiają.