Выбрать главу

— Myślałam, że się pan go pozbył, sir — rzekła Angua, kiedy Vimes zatrzasnął wieczko. — Zdawało mi się, że miał… wypadek.

— Akurat! — dobiegł zduszony głos z pudełka.

— Sybil zawsze daje mi nowy. — Vimes skrzywił się niechętnie. — I lepszy. Ale jestem pewien, że ten był wyłączony.

Klapka odskoczyła.

— Włączam się na Alarmy! — pisnął chochlik. — Dziesięć dwukropek czterdzieści pięć, pozowanie do tego piekielnego portretu!

Vimes jęknął. Portret u sir Joshuy. Będzie miał kłopoty, to pewne. Opuścił już dwie sesje. Ale te krasnoludy… to ważna sprawa.

— Nie dam rady… — mruknął.

— W takim razie czy zechcesz skorzystać z wygodnej i prostej w użyciu Zintegrowanej Usługi Komunikacyjnej Bluenose™?

— A na czym to polega? — spytał podejrzliwie Vimes.

Ciąg posiadanych De-Terminarzy okazał się całkiem sprawny w prawie że rozwiązywaniu wszystkich problemów, które wynikały przede wszystkim z ich posiadania.

— No, w zasadzie na tym, że bardzo szybko biegnę z wiadomością do najbliższej wieży sekarowej — wyjaśnił z nadzieją chochlik.

— A potem wracasz? — W Vimesie także zbudziła się nadzieja.

— Absolutnie!

— Dziękuję, nie — odparł Vimes.

— A może zagrasz w Splong!™, grę specjalnie zaprojektowaną dla Modelu Piątego? — błagał chochlik. — Mam tu paletki… Nie? To może wolisz zawsze popularną Zgadnij Moją Wagę W Prosiakach? Albo mógłbym zagwizdać jedną z twoich ulubionych melodii? Moja funkcja i NUĆ™ pozwala zapamiętać do tysiąca pięciuset najbardziej…

— Mógłby się pan nauczyć go używać, sir — uznała Angua, gdy Vimes znowu zatrzasnął wieczko, ucinając głośne protesty.

— Używałem jednego.

— Tak. Jako odbojnika drzwi — zadudnił z tyłu Detrytus.

— Po prostu nie znam się na tej całej technomancji, jasne? — burknął Vimes. — Koniec dyskusji. Haddock, pobiegnij na aleję Księżycowego Stawu, co? Przekaż moje przeprosiny lady Sybil, która czeka tam w pracowni sir Joshuy. Powiedz, że bardzo mi przykro, ale wyszła ta sprawa i wymaga szczególnego traktowania.

To prawda, pomyślał, kiedy ruszyli dalej. Pewnie wymaga nawet więcej szczególnego traktowania, niż mam ochotę jej poświęcić. Ale do demona z tym. To już przesada, kiedy trzeba bardzo uważać nawet przy sprawdzaniu, czy w ogóle popełniono morderstwo.

Ulica Melasowa leżała w okolicy, jakie zwykle kolonizują krasnoludy — na granicy tych mniej przyjemnych części miasta, ale jeszcze nie tam. Człowiek łatwo dostrzegał krasnoludzie dzielnice: nierówno ustawione okna wskazywały, że dwukondygnacyjny budynek został przerobiony na trzykondygnacyjny, zachowując jednak dokładnie tę samą wysokość, pojawiała się spora liczba kucyków ciągnących wozy… no, bardzo niscy ludzie z brodami i w hełmach także stanowili wyraźną sugestię.

Krasnoludy kopały też w głąb. Jak zwykle krasnoludy. Tutaj w górze, daleko od rzeki, mogły prawdopodobnie dotrzeć poniżej poziomu piwnic, nie wpadając przy tym po szyję do wody.

Dzisiejszego ranka krążyło ich więcej niż zwykle. Nie byli jakoś specjalnie wzburzeni, o ile Vimes mógł cokolwiek określić, gdyż jedyny dostępny mimice obszar pomiędzy brwiami i wąsem miał ledwie kilka cali kwadratowych. Ale nieczęsto się zdarzało, żeby krasnoludy po prostu stały. Zwykle pracowały ciężko, na ogół dla siebie nawzajem. Nie, nie były wzburzone, ale były zaniepokojone. Nie trzeba widzieć twarzy, żeby to wyczuć.

Krasnoludy na ogół nie były zachwycone azetami, traktując tego rodzaju wieści mniej więcej tak, jak miłośnik pięknych winogron traktuje rodzynki. O nowinach dowiadywały się od innych krasnoludów, pewne, że są nowe, świeże, z charakterem, a w procesie opowiadania na pewno zyskały liczne uzupełnienia. Ten tłum niepewnie czekał na wiadomość, że ma się stać źródłem zamieszek.

Na razie jednak rozstępował się, by ich przepuścić. Obecność Detrytusa budziła falę pomruków, których troll rozsądnie postanowił nie słyszeć.

— Czuje pan to? — spytała Angua, kiedy szli ulicą. — Przez stopy?

— Nie mam waszych zmysłów, sierżancie — odparł Vimes.

— Takie nieustające „łups, łups!” pod ziemią. Ulica dygocze. To chyba pompa.

— Może osuszają kolejne poziomy piwnic? — zgadywał Vimes.

Wyglądało to na poważne przedsięwzięcie. Jak głęboko mogły zejść? Ankh-Morpork było przecież zbudowane głównie na Ankh-Morpork. Miasto leżało tutaj od zawsze.

Kiedy człowiek się przyjrzał, zauważał, że nie jest to przypadkowy tłum. To była kolejka stojąca wzdłuż ulicy i przesuwająca się bardzo powoli w stronę bocznych drzwi. Czekają na spotkanie z gragami… Proszę, przyjdź i wymów słowa śmierci nad moim ojcem… Doradź mi w sprawie sprzedaży mojego warsztatu… Prowadź mnie w interesach… Znalazłem się daleko od kości moich przodków, pomóż mi pozostać krasnoludem…

Chwila nie jest odpowiednia, by być d’rkza. Ściśle mówiąc, większość ankhmorporskich krasnoludów była d’rkza; znaczyło to „nie tak naprawdę krasnolud”. Nie mieszkali głęboko pod ziemią i wychodzili nie tylko nocą, nie wydobywali metalu, pozwalali córkom demonstrować przynajmniej kilka cech kobiecych, byli trochę niedbali, jeśli chodzi o niektóre ceremonie. Ale w powietrzu unosił się zapach doliny Koom i nastał czas, by być głównie krasnoludem. Dlatego należało pilnie słuchać gragów. Pomagali trzymać się czystej żyły.

I aż do teraz Vimesowi to nie przeszkadzało. Jednak aż do teraz gragowie w mieście powstrzymywali się od zachęcania do mordów.

Lubił krasnoludy. Byli z nich solidni funkcjonariusze i z natury szanowali prawo, w każdym razie pod nieobecność alkoholu. Ale teraz wszyscy na niego patrzyli. Czuł nacisk ich spojrzeń.

Stanie i gapienie się na ludzi stanowiło oczywiście główne zajęcie mieszkańców Ankh-Morpork — miasto było znaczącym eksporterem ponurych spojrzeń. Ale te należały do niewłaściwej odmiany. Odnosił wrażenie, że ulica jest nie tyle wroga, ile raczej obca. A przecież to ulica w Ankh-Morpork… Jak może czuć się tutaj obco?

Nie powinienem sprowadzać trolla, pomyślał. Ale do czego to doprowadzi? Wybierz sobie gliniarza z tabeli?

Przed domem Combergniota stały na warcie dwa krasnoludy. Były ciężej uzbrojone niż przeciętny krasnolud, o ile to w ogóle możliwe, ale przygaszenie nastrojów chyba powodowały czarne skórzane szarfy. Tym, którzy potrafili je rozpoznać, ogłaszały, że ci dwaj pracują dla głębinowych krasnoludów i przejmują cząstkę tej magii, many, szacunku czy lęku, jaki głębinowi wywołują w przeciętnym krasnoludzie łamiącym tradycje. Zaczęli obrzucać Vimesa wzrokiem typowym dla wszystkich wartowników gdziekolwiek, a oznaczającym w skrócie: sytuacja domyślna jest taka, że nie żyjesz; jedynie moja cierpliwość stoi temu na przeszkodzie. Ale Vimes był na to gotowy. W samym piekle wiedzieli, że sam tego wzroku skutecznie używał. Ripostował więc roztargnionym spojrzeniem kogoś, kto nie zauważył warty.

— Komendant Vimes, Straż Miejska — poinformował, pokazując swoją odznakę. — Muszę się natychmiast zobaczyć z gragiem Combergniotem.

— Nikogo nie przyjmuje — odparł jeden z wartowników.

— Aha. Czyli rzeczywiście nie żyje?

Wyczuł odpowiedź. Nie potrzebował nawet leciutkiego skinienia Angui. Krasnoludy bały się tego pytania i pociły obficie.