Выбрать главу

Ku ich zdumieniu, przerażeniu, a także trochę własnemu zaskoczeniu Vimes usiadł na schodach między nimi i wyjął z kieszeni paczkę tanich cygar.

— Nie poczęstuję was, chłopcy, bo wiem, że nie wolno wam palić na służbie — powiedział jowialnym tonem. — Moim chłopakom też na to nie pozwalam. Mnie to uchodzi tylko z tego powodu, że nie ma mi kto zabronić, cha, cha. — Dmuchnął smużką błękitnego dymu. — Otóż jak wam wiadomo, jestem dowódcą Straży Miejskiej. Tak?

Oba krasnoludy wpatrywały się prosto przed siebie, ale niemal niedostrzegalnie skinęły głowami.

— Dobrze — pochwalił Vimes. — A to znaczy, że wy obaj utrudniacie mi wykonywanie obowiązków. Co daje mi, ho, ho, cały zakres możliwości. Ta, o której teraz myślę, polega na wezwaniu funkcjonariusza Dorfla. Jest golemem. I możecie mi wierzyć, jemu nic nie przeszkodzi w wykonywaniu obowiązków. Przez całe tygodnie będziecie zbierać z podłogi odłamki tych drzwi. A na waszym miejscu nie próbowałbym stawać mu na drodze. Aha, i będzie to zgodne z prawem, co oznacza, że jeśli ktoś zacznie walczyć, zrobi się naprawdę ciekawie. No więc mówię wam o tym, bo przez długie lata odstałem swoje na warcie, i wiem, że są takie chwile, kiedy działa udawanie twardziela, a są takie… i ta, moim zdaniem, właśnie do nich należy… kiedy rozsądnym posunięciem jest pójście i spytanie kogoś w środku, co powinniście zrobić.

— Nie możemy zejść z posterunku — oświadczył krasnolud.

— Tym się nie przejmuj — uspokoił go Vimes, wstając. — Postoję za ciebie.

— Nie możesz!

Vimes schylił mu się do ucha.

— Jestem komendantem straży — syknął, już bez przyjaznych tonów. Wskazał kamienie bruku. — To jest moja ulica. Mogę stać, gdzie mi się podoba. A ty stoisz na mojej ulicy. To droga publiczna. Co oznacza, że jest przynajmniej dziesięć powodów, dla których mogę cię aresztować. Będą kłopoty, jasna sprawa, ale ty znajdziesz się w samym ich środku. Dlatego posłuchaj dobrej rady jednego strażnika dla drugiego: skocz szybko i pogadaj z kimś wyż… dalej w hierarchii, co?

Zobaczył niespokojne oczy wyglądające spomiędzy bujnych brwi i obfitych wąsów, i dostrzegł drobne oznaki, które już umiał rozpoznawać.

— No, dalej — dodał — droga pani.

Krasnolud załomotał w drzwi. Odsunęła się klapka. Wymieniono kilka szeptów. Drzwi się otworzyły. Krasnolud wśliznął się do wnętrza. Drzwi się zamknęły. Vimes odwrócił się, zajął stanowisko przed nimi i stanął na baczność trochę bardziej teatralnie, niż było to konieczne.

Zabrzmiały jeden czy dwa chichoty. W Ankh-Morpork ludzie — i krasnoludy też — zawsze chcieli zobaczyć, co stanie się potem.

— Nie wolno nam palić na służbie! — syknął drugi wartownik.

— Oj, przepraszam. — Vimes wyjął cygaro z ust i wsunął je za ucho, na później.

To wzbudziło kolejne chichoty. Niech się śmieją, pomyślał. Przynajmniej niczym nie rzucają.

Słońce świeciło. Tłum stał bez ruchu. Sierżant Angua spoglądała w niebo z twarzą starannie pozbawioną wyrazu. Detrytus zapadł w absolutny, skalny bezruch trolla, który chwilowo nie ma nic do roboty. Tylko Ringfunder był nieswój. Prawdopodobnie nie jest to najlepszy czas i miejsce dla krasnoluda z odznaką, myślał Vimes. Ale dlaczego? Przez ostatnie tygodnie nie robiliśmy nic prócz powstrzymywania dwóch band idiotów przed pozabijaniem się nawzajem.

A teraz jeszcze to… Dziś rano nieźle się nasłuchał, chociaż przecież Sybil nigdy nie krzyczała. Mówiła tylko ze smutkiem, co było o wiele gorsze.

Ten przeklęty portret rodzinny — to był cały kłopot. Wydawało się, że wymaga ogromnej liczby pozowań, ale tak nakazywała tradycja w rodzinie Sybil i koniec dyskusji. W każdym pokoleniu był to mniej więcej taki sam portret: szczęśliwa grupa rodzinna na tle panoramy ich falujących posiadłości. Vimes nie miał żadnych posiadłości, tylko obolałe stopy, ale jako dziedzic fortuny Ramkinów był też — jak odkrył — właścicielem Crundells, wielkiej i okazałej rezydencji za miastem. Jeszcze jej nawet nie widział. Osobiście nie miał nic przeciwko terenom wiejskim, jeśli tylko zachowywały się spokojnie i nie atakowały, ale lubił czuć bruk pod nogami i nie zależało mu, żeby wystąpić na portrecie jako jakiś ziemianin. Jak dotąd preteksty, by unikać tych nieskończonych sesji, wydawały się rozsądne, ale wiedział, że balansuje na krawędzi.

Mijał czas. Niektóre krasnoludy spośród gapiów sobie poszły. Vimes nie poruszył się, nawet kiedy klapka w drzwiach odsunęła się na moment, a potem zatrzasnęła znowu. Próbowali go przeczekać…

— Cza-cza-rym-cydle-tidle-midle-czam-czam!

Nie patrząc w dół, zachowując to nieruchome, tysiącmilowe spojrzenie wartownika, Vimes wyjął De-Terminarz z kieszeni i uniósł do ust.

— Wiem, że byłeś wyłączony — mruknął.

— Wyskakuję na Alarmy, nie pamiętasz?

— Jak mogę zrobić, żebyś przestał?

— Poprawna formuła słowna znajduje się w instrukcji, Wstaw Swoje Imię — odparł z godnością chochlik.

— A gdzie jest instrukcja?

— Wyrzuciłeś ją, Wstaw Swoje Imię. Zawsze wyrzucasz. Dlatego nigdy nie używasz właściwych poleceń i właśnie z tego powodu nie poszedłem wczoraj „wsadzić swojego głupiego łba w kaczy kuper”. Za pół godziny masz spotkanie z lordem Vetinari.

— Będę zajęty — wymamrotał Vimes.

— Chcesz, żeby przypomnieć ci ponownie za dziesięć minut?

— Powiedz, której części „wsadź swój głupi łeb w kaczy kuper” nie zrozumiałeś? — odparł Vimes i wsadził pudełko do kieszeni.

Czyli minęło pół godziny. Pół godziny wystarczy. Rozwiązanie będzie drastyczne, ale widział, jakim wzrokiem krasnoludy obrzucają Detrytusa. Plotka to straszna trucizna.

Zrobił krok naprzód, gotów pójść i przywołać Dorfla oraz wszystkie problemy, które wynikną z wzięcia tego budynku szturmem, kiedy za jego plecami otworzyły się drzwi.

— Komendant Vimes? Może pan wejść.

W progu stał krasnolud. Vimes ledwie rozróżniał w mroku jego sylwetkę. I po raz pierwszy zauważył symbol wykreślony kredą na murze nad wejściem: koło, a w nim poziomą linię.

— Sierżant Angua będzie mi towarzyszyć — oświadczył.

Znak wydał mu się odrobinę niepokojący; sprawiał wrażenie pieczęci właściciela, nieco bardziej empatycznej niż — na przykład — niewielka tabliczka z napisem „Mon Repos”.

— Troll zostaje na zewnątrz — oświadczyła stanowczo postać.

— Sierżant Detrytus stanie na straży, razem z kapralem Ringfunderem — odparł Vimes.

Przeformułowanie faktu zostało chyba zaakceptowane, co sugerowało, że krasnolud wiedział może nawet całkiem sporo o aronii, ale bardzo mało o ironii. Drzwi otworzyły się szerzej i Vimes wszedł do środka.

Korytarz był pusty, jeśli nie liczyć kilku ustawionych jedna na drugiej skrzynek. A pachniało tu… czym? Stęchłą żywnością… Starymi pustymi domami. Zamkniętymi pokojami. Strychem.

Cały budynek był strychem, myślał. To „łups, łups!” z dołu było tutaj wyraźnie słyszalne. Jak tętno.

— Tędy proszę. — Krasnolud wprowadził Vimesa z Anguą do bocznego pokoju. Tutaj też jedynym umeblowaniem były jakieś drewniane skrzynie i kilka mocno zużytych łopat. — Nieczęsto przyjmujemy gości. Proszę o cierpliwość — powiedział krasnolud i wycofał się. W zamku szczęknął klucz.

Vimes usiadł na skrzyni.

— Uprzejmie — oceniła z ironią Angua.

Vimes przyłożył dłoń do ucha, po czym wskazał kciukiem poplamiony, wilgotny tynk. Przytaknęła. Wymówiła bezgłośnie słowo „zwłoki” i wskazała w dół.

— Na pewno? — spytał Vimes.