Выбрать главу

Angua stuknęła się w nos. Nie można dyskutować z węchem wilkołaka.

Vimes oparł się o większą skrzynię. Była to wielka wygoda dla człowieka, który nauczył się spać oparty o jakikolwiek dostępny mur.

Tynk na przeciwległej ścianie się sypał, pozieleniały od wilgoci i przesłonięty zakurzonymi pajęczynami. Ktoś jednak wydrapał na nim symbol tak mocno, że wypadły kawałki zaprawy. Było to następne koło z dwoma liniami przecinającymi je po przekątnych. Włożono w niego pewną pasję — coś, czego człowiek nie spodziewał się u krasnoludów.

— Bardzo dobrze pan to przyjmuje, sir — przyznała Angua. — Musi pan wiedzieć, że to świadoma nieuprzejmość.

— Taka nieuprzejmość nie narusza prawa. — Vimes naciągnął hełm na oczy i spuścił głowę.

Małe demony! Chcą ze mną grać w durnia, tak? Próbują mnie nakręcić, tak? Nie zawiadamiać straży, co? W tym mieście nie ma zakazanych rewirów. Przypilnuję, żeby się o tym przekonali. O tak…

Ostatnio w Ankh-Morpork pojawiało się coraz więcej głębinowców, choć raczej nie spotykało się ich poza dzielnicami krasnoludów. Zresztą nawet tam nie widywało się ich jako takich — po prostu czasem można było zauważyć czarną zakurzoną lektykę dźwiganą wśród przechodniów przez cztery krasnoludy. Lektyki nie miały okien — na zewnątrz nie było nic, co taki głębinowiec mógłby zechcieć obejrzeć.

Miejskie krasnoludy traktowały ich z respektem, szacunkiem i — trzeba to przyznać — z pewnym zakłopotaniem, jak szacownego, ale trochę pomylonego krewniaka. Bo gdzieś w głębi umysłu każdego miejskiego krasnoluda rozbrzmiewał cichy głos, powtarzający: powinieneś żyć w kopalni, powinieneś siedzieć w górach, nie powinieneś chodzić pod otwartym niebem, powinieneś być prawdziwym krasnoludem. Inaczej mówiąc, nie powinieneś pracować u swojego wuja, w fabryce farb i barwników przy Siostrach Dolly. Jednakże, skoro już to robisz, mógłbyś chociaż postarać się myśleć jak porządny krasnolud. A porządny krasnolud słucha wskazówek głębinowców — tych najprawdziwszych z prawdziwych krasnoludów, którzy żyją mile pod powierzchnią i nigdy nie oglądają słońca. Tam w dole, w mroku, kryje się istota krasnoludzkości. Oni ją znają i mogą cię poprowadzić…

Vimes nie potępiał takiego myślenia. Miało nie mniej sensu niż cokolwiek, w co wierzyli ludzie, a krasnoludy były na ogół wzorowymi obywatelami, choćby i w skali dwa do trzech.

Ale uznanie, że morderstwo powinno zostać w rodzinie? — myślał. Nie w mojej straży!

Po dziesięciu minutach znowu szczęknął zamek i do środka wszedł inny krasnolud. Był ubrany jak ktoś, kogo Vimes określał mianem „standardowego krasnoluda miejskiego”, co oznaczało prosty hełm, skórę, kolczugę i topór bojowy lub oskard górniczy. Ten jednak trzymał nabijaną kolcami maczugę. Nosił też czarną szarfę. Wyglądał na wzburzonego.

— Komendancie Vimes! Cóż mogę powiedzieć? Najmocniej przepraszam za takie traktowanie!

Pewnie, że przepraszasz, pomyślał Vimes. Na głos.

— A kim pan jest?

— Przepraszam ponownie! Nazywam się Helmutłuk i jestem… najbliższe znaczeniowo określenie to chyba „dzienna twarz”… Pracuję ponad ziemią. Przejdźmy do mojego gabinetu, proszę.

I wyszedł, nie sprawdzając, czy pójdą za nim.

Gabinet mieścił się w piwnicy z kamiennymi ścianami i wyglądał całkiem przytulnie. Pod jedną ścianą leżały stosy skrzyń i worków. W głębokich jaskiniach trudno przecież o żywność; proste życie krasnoludów w głębinach okazywało się możliwe dzięki całkiem skomplikowanemu życiu bardzo wielu krasnoludów na powierzchni. Helmutłuk wydawał się kimś więcej niż tylko sługą, pilnującym, by jego pracodawcy mieli co jeść, ale też pewnie wyobrażał sobie, że jego praca jest o wiele ważniejsza. Zasłona w kącie pewnie skrywała łóżko; krasnoludy nie dbały o luksusy.

Papiery pokrywały całe biurko. Obok, na niedużym stoliku, stała ośmiokątna plansza zastawiona małymi figurkami. Vimes westchnął; nie cierpiał gier. Sprawiały, że świat wydawał się zbyt prosty.

— Grywa pan, komendancie? — spytał Helmutłuk z wygłodniałym wyrazem twarzy prawdziwego entuzjasty.

Vimes znał takie typy. Wystarczy okazać uprzejme zainteresowanie, a człowiek spędzi tu całą noc.

— Lord Vetinari grywa. Mnie to nigdy nie interesowało[4] — powiedział. — Helmutłuk nie jest często spotykanym nazwiskiem… Nie jest pan przypadkiem spokrewniony z Helmutłukami z Zaułka Łojowego?

Miała to być zaledwie niekontrowersyjna uwaga dla przełamania lodów, ale równie dobrze mógłby zakląć. Helmutłuk spuścił wzrok.

— Eee… tak — wymamrotał. — Ale dla… graga, nawet nowicjusza, cała krasnoludzkość jest… rodziną. Nie byłoby… nie było… — Zamilkł niepewnie, a wtedy jakaś inna część jego mózgu przejęła kontrolę. Ucieszony podniósł głowę. — Może kawy? Zaraz przyniosę.

Vimes już otwierał usta, by odmówić, ale zrezygnował. Krasnoludy parzyły dobrą kawę, a jej aromat napływał z sąsiedniego pomieszczenia. Poza tym Helmutłuk wypił jej chyba dość sporo, co sugerowała emanująca z niego nerwowość. Nie zaszkodzi go zachęcić, żeby napił się jeszcze. Zawsze powtarzał swoim funkcjonariuszom: jeśli tylko gliniarz zna się na swojej robocie, ludzie denerwują się w jego obecności, a ludzie roztrzęsieni za dużo zdradzają.

Kiedy krasnolud wyszedł, Vimes rozejrzał się dokładniej. Zauważył słowa „Kodeks doliny Koom” na grzbiecie książki, na wpół ukrytej pod papierami.

Znowu ta przeklęta dolina, tym razem z dodaną tajemniczością. Oczywiście Sybil kupiła tę książkę, podobnie jak większość umiejących czytać mieszkańców miasta, i zawlokła Vimesa do Królewskiego Muzeum Sztuki, żeby obejrzał obraz tego biedaka. Obraz z tajemnicą? Ach tak? A jak to się stało, że jakiś obłąkany, młody ludzki artysta sprzed stu lat znał sekret bitwy stoczonej tysiące lat wcześniej? Sybil mówiła, że — według książki — malarz znalazł coś na polu bitwy, ale było to nawiedzone i głosy wpędziły go w szaleństwo, więc uwierzył, że jest kurczakiem. Albo coś w tym rodzaju.

Helmutłuk przyniósł kubki, ale ręce mu drżały i odrobina kawy wylała się na biurko.

— Drogi panie, muszę się zobaczyć z gragiem Combergniotem — oznajmił Vimes.

— Przykro mi, ale to niemożliwe.

Odpowiedź była spokojna i obojętna, jakby krasnolud ćwiczył ją wcześniej. Ale Vimes dostrzegł błysk w jego oku i spojrzał w górę, na bardzo dużą kratkę w ścianie.

W tym momencie Angua zakaszlała lekko. No dobra, pomyślał Vimes; ktoś słucha.

— Panie Helmu… tłuk — rzekł. — Mam powody, by przypuszczać, że na terenie Ankh-Morpork zostało popełnione bardzo poważne przestępstwo. — I dodał: — To znaczy, ściślej mówiąc, pod nim. Ale jednak w Ankh-Morpork.

I znowu Helmutłuka zdradził dziwny spokój. Jednak spoglądał udręczonym wzrokiem.

— Przykro mi to słyszeć. Jak mógłbym pomóc w śledztwie?

No tak, pomyślał Vimes. Mówiłem, że nie lubię gier.

— Pokazując to martwe ciało, które trzymacie na dole — rzekł.

I doznał obscenicznej radości, widząc, że Helmutłuk oklapł. Czas ruszać do szturmu… Wyjął odznakę.

— Oto moje uprawnienia, panie Helmutłuk. Przeszukam ten budynek. Wolałbym to zrobić za pańskim pozwoleniem.

Krasnolud drżał — ze strachu albo złości, a prawdopodobnie i ze strachu, i ze złości.

— Wtargniecie na teren naszej posesji? Nie wolno wam! Krasnoludzie prawo…

— To jest Ankh-Morpork — odparł Vimes. — Do samej góry i do samego dołu. Wtargnięcie nie jest problemem. Naprawdę chce mi pan powiedzieć, że nie mogę przeszukać piwnic? Proszę mnie zaprowadzić do graga Combergniota czy kogoś innego, kto tu rządzi! Ale już!

вернуться

4

Vimes nigdy nie radził sobie z żadną grą bardziej skomplikowaną niż strzałki. W szczególności szachy zawsze go irytowały. To przez ten głupi upór, z jakim pionki ruszały naprzód i zabijały inne, bratnie pionki, podczas gdy królowie obijali się z tyłu i nic nie robili. Gdyby tylko pionki się zjednoczyły, może też przekonały wieże, cała plansza mogłaby się stać republiką w dwunastu ruchach.