Выбрать главу

— Ja… odmawiam spełnienia pańskiej prośby!

— To nie była prośba!

I oto dotarliśmy do własnej, małej doliny Koom, myślał Vimes, patrząc Helmutłukowi w oczy. Nie można się cofnąć. Obaj uważamy, że mamy rację. Ale on nie ma!

Jakiś ruch kazał mu spojrzeć w dół. Helmutłuk drżącym palcem rozmazał wylaną kawę — narysował pierścień, który potem przekreślił dwoma skośnymi liniami. Vimes spojrzał mu w oczy, wytrzeszczone z gniewu, lęku… i tylko sugestii czegoś jeszcze…

— Aha. Komendant Vimes, prawda? — odezwała się postać w drzwiach.

Równie dobrze mógł to powiedzieć Vetinari — ten sam obojętny ton wskazujący, że człowiek został dostrzeżony i że w pewien niezbyt istotny sposób jest koniecznym ciężarem. Lecz to nie był lord Vetinari, tylko krasnolud… prawdopodobnie, chociaż nosił sztywny, szpiczasty czarny kaptur, w którym wyrastał na wysokość przeciętnego człowieka.

Był całkowicie przesłonięty — to dobrze dobrane określenie — zachodzącymi na siebie łuskami z czarnej skóry, mającymi jedynie wąską szczelinę na wysokości oczu. Gdyby nie ta spokojna pewność głosu, postać stojącą przed Vimesem można by wziąć za bardzo posępną strzeżeniowiedźmową dekorację.

— A pan jest…? — spytał Vimes.

— Nazywam się Twardziec, komendancie. Helmutłuk, wracaj do swoich zajęć.

Kiedy „dzienna twarz” wyszła z pośpiechem, Vimes odwrócił się na siedzeniu tak, że przesunął dłonią po lepkim symbolu i starł go z blatu.

— I też chciałby pan pomóc? — upewnił się.

— Jeśli potrafię. Zechce pan pójść ze mną. Byłoby lepiej, gdyby sierżant panu nie towarzyszyła.

— Czemu?

— Z oczywistych powodów. Jest przecież tak otwarcie kobieca…

— I co z tego? Sierżant Angua stanowczo nie jest krasnoludem! Nie możecie wymagać, żeby wszyscy stosowali się do waszych reguł!

— Dlaczego nie? — zdziwił się Twardziec. — Pan to robi. Ale czy moglibyśmy razem przejść na chwilę do mojego gabinetu i porozmawiać?

— Mnie to nie przeszkadza, sir — zapewniła Angua. — To chyba najlepsze rozwiązanie.

Vimes spróbował zachować spokój. Wiedział, że sam siebie podkręca. Ci milczący gapie na ulicy działali mu na nerwy, a spojrzenie, jakie rzucił Helmutłuk, wymagało przemyślenia.

Ale…

— Nie — powiedział.

— Nie zgodzi się pan na niewielkie ustępstwo? — spytał Twardziec.

— Może mi pan wierzyć, że zgodziłem się już na kilka całkiem dużych.

Ukryte pod szpiczastym kapturem oczy przyglądały mu się przez kilka sekund.

— Bardzo dobrze — zdecydował w końcu Twardziec. — Proszę za mną.

Odwrócił się i otworzył drzwi za sobą, po czym wszedł do niedużego, kwadratowego pokoiku. Skinął na nich, a kiedy byli już wewnątrz, pociągnął dźwignię.

Pokoik zadygotał lekko, ściany zaczęły sunąć w górę.

— To jest… — zaczął Twardziec.

— …winda — przerwał mu Vimes. — Tak, wiem. Widziałem takie, kiedy byłem z wizytą u dolnego króla w Überwaldzie.

Wspomnienie o królu nie przyniosło spodziewanych efektów.

— Dolny król nie jest tu… szanowany — oświadczył Twardziec.

— Myślałem, że jest władcą wszystkich krasnoludów.

— To częste nieporozumienie. Aha, jesteśmy na miejscu.

Szarpnięcie windy było ledwie wyczuwalne.

Vimes wytrzeszczył oczy.

Ankh-Morpork było zbudowane na Ankh-Morpork, wszyscy o tym wiedzieli. Już dziesięć tysięcy lat temu budowano tutaj z kamienia. Jednak Ankh wylewała co roku, zostawiając kolejne warstwy mułu, więc miasto wznosiło się na swych murach, aż strychy stawały się piwnicami. Nawet na poziomie suteren, mówiono, człowiek z kilofem i dobrym wyczuciem kierunku mógłby przejść z jednego końca miasta na drugi, wybijając sobie drogę przez podziemne ściany — pod warunkiem że potrafiłby oddychać błotem.

Co było tu kiedyś? Pałac? Świątynia boga, który później jakoś wypadł wszystkim z pamięci? Pomieszczenie było rozległe i ciemne jak sadza, ale widzieli lśnienie, które zdołało ukazywać przepięknie sklepiony strop w górze. Dziwne lśnienie.

— Vurmy — wyjaśnił Twardziec. — Z głębokich jaskiń w górach wokół Llamedos. Przywieźliśmy je ze sobą, a one szybko się tutaj rozmnażają. Wasz muł okazał się dla nich bardzo pożywny. Jestem pewien, że bardziej błyszczą.

Lśnienie się przesuwało. Nie oświetlało zbyt wiele, ale pokazywało kształt rzeczy; przepływało w stronę windy, sunąc po tym pięknym sklepieniu.

— Kierują się do ciepła i ruchu, nawet teraz — stwierdził zakapturzony krasnolud.

— Dlaczego?

Twardziec zaśmiał się krótko.

— Na wypadek gdyby pan umarł, komendancie. Biorą pana za szczura czy małego jelonka, który zapuścił się do ich groty. Trudno w Głębinach znaleźć pożywienie. Powietrze, które pan wydycha, to żywność. A kiedy w końcu odda pan ducha, one… opadną. Są bardzo cierpliwe. Zostawią jedynie kości.

— Nie mam zamiaru oddawać tu ducha — zapewnił Vimes.

— Oczywiście, że nie. Chodźmy zatem.

Twardziec przeprowadził ich przez duże, okrągłe drzwi. Po drugiej stronie było takich drzwi więcej, a także kilka otwartych wylotów tuneli.

— Jak głęboko jesteśmy?

— Niezbyt. Około czterdziestu stóp. Dobrze nam idzie kopanie.

— W tym mieście? — zdumiał się Vimes. — To wszystko powinno być zalane wodą. Chociaż nazwanie tego wodą to naprawdę niezasłużona pochwała.

— Dobrze nam idzie także usuwanie wody. Niestety, o wiele gorzej wychodzi nam powstrzymywanie Samuela Vimesa. — Krasnolud wszedł do mniejszego pokoju, z grubą warstwą jaśniejących vurmów pod sufitem. Wskazał im dwa krzesła krasnoludzich wymiarów. — Proszę usiąść. Czy mogę czymś państwa poczęstować?

— Nie, dziękuję.

Vimes usiadł ostrożnie, unosząc kolana niemal pod brodę. Twardziec zajął miejsce za niewielkim biurkiem zbudowanym z kamiennych płyt. A potem, ku zdumieniu komendanta, zdjął nakrycie głowy. Wyglądał całkiem młodo i — co zaskakujące — miał przystrzyżoną brodę.

— Jak daleko sięgają te tunele? — zapytał Vimes.

— Nie zamierzam pana informować — odparł spokojnie Twardziec.

— Czyli podkopujecie moje miasto?

— Och, komendancie… Był pan w jaskiniach w Überwaldzie. Widział pan, jak potrafią budować krasnoludy. Jesteśmy fachowcami. Proszę się nie obawiać, pański dom się nie zapadnie.

— Ale przecież wy nie tylko budujecie tunele! Wykopujecie coś!

— W pewnym sensie. Powiedzmy, że szukamy dziur. Przestrzeń, komendancie, to jest to, co wykopujemy. Tak, szukamy dziur… Chociaż nasze świdry trafiły na głębokie złoża melasy, co pewnie uzna pan za interesujące…

— Nie możecie tego robić!

— Nie możemy? Ale robimy i tak — oświadczył chłodno krasnolud.

— Ryjecie pod własnością innych ludzi?

— Króliki ryją, komendancie. My kopiemy. I owszem, właśnie tak. Jak daleko w głąb sięga prawo własności? I jak daleko w górę?

Uspokój się, myślał Vimes. Nie zdołasz tego rozwiązać. To musi rozstrzygnąć Vetinari.

Trzymaj się tego, co wiesz. Trzymaj się tego, z czym sobie radzisz.

— Prowadzę śledztwo w sprawie doniesień o zgonie…

— A tak. Grag Combergniot. Straszne nieszczęście — stwierdził Twardziec ze spokojem, który doprowadzał do szału.

— Słyszałem, że było to brutalne morderstwo.

— Można to uznać za ścisły opis.