Выбрать главу

— Z trollami? To…

— Nie, z miastem. Uważa pan, że może istnieć miejsce wewnątrz murów, gdzie nie sięga prawo? Jego lordowska mość nigdy się na to nie zgodzi.

— Nie ośmieli się pan!

— Proszę mi spojrzeć w oczy — zaproponował Vimes.

— Krasnoludów jest o wiele więcej niż strażników — przypomniał Twardziec, ale z jego twarzy zniknął wyraz rozbawienia.

— Więc chce mnie pan przekonać, że prawo to tylko kwestia liczebności? — zdziwił się Vimes. — A myślałem, że wy, krasnoludy, wręcz wielbicie koncepcję prawa. Czyli tylko liczba jest istotna? W takim razie przyjmę więcej ludzi. Trolli również. Są obywatelami miasta, tak samo jak ja. Jest pan pewien, że każdy krasnolud stanie po waszej stronie? Powołam regimenty. Będę musiał. Wiem, jak wszystko działa w Llamedos i Überwaldzie, ale tutaj jest inaczej. Jedno prawo, panie Twardziec. Tyle mamy. Jeśli pozwolę, żeby ludzie zatrzaskiwali przed nim drzwi, równie dobrze mogę od razu rozwiązać straż. — Podszedł do drzwi. — To moja oferta. A teraz wracam do Yar…

— Proszę zaczekać!

Twardziec wpatrywał się w blat biurka, bębniąc o niego palcami.

— Nie mam tu… starszeństwa.

— Niech mi pan pozwoli spotkać się z waszymi gragami. Obiecuję, że nie będę ścierał żadnych słów.

— Nie! Nie będą z panem rozmawiać. Nie rozmawiają z ludźmi. Czekają na dole. Dostali już wiadomość o pańskim przybyciu. Są przestraszeni. Nie ufają ludziom.

— Dlaczego?

— Bo nie jesteście krasnoludami — wyjaśnił Twardziec. — Bo jesteście… jakby snem.

Vimes położył mu dłonie na ramionach.

— W takim razie zejdźmy na dół, gdzie może im pan opowiedzieć o koszmarach. I może pan wskazać, który z nich jest mną.

Przez długą chwilę trwała cisza.

— No dobrze — ustąpił wreszcie Twardziec. — Robię to pod przymusem, pan rozumie.

— Z radością zanotuję ten fakt. Dziękuję za pańską gotowość do współpracy.

Twardziec wstał i wyjął spod szaty kółko ze skomplikowanymi kluczami.

* * *

Vimes starał się zapamiętywać drogę, ale nie było to łatwe. Mijali zakręty i łuki, a w ciemnych tunelach wszystko wyglądało tak samo. Nigdzie nie zauważył nawet śladu wody. Jak daleko sięgały te korytarze? Jak głęboko?

Krasnoludy kuły tunele w granicie. Przez rzeczny muł mogły pewnie iść spacerkiem.

W większości miejsc zresztą krasnoludy nie tyle kopały, ile sprzątały domy, usuwając muł i przekuwając przejścia z jednego wilgotnego, pradawnego pokoju do następnego. I woda jakimś cudem znikała.

W ciemnych przejściach, które mijali, migotały jakieś przedmioty, prawdopodobnie magiczne. Słychać było dziwne śpiewy. Vimes znał krasnoludzi, choć raczej na poziomie „Topór mojej ciotki tkwi w twojej głowie”, ale te śpiewy wcale nie brzmiały podobnie. Brzmiały raczej jak słowa wyrzucane z wielką prędkością.

I za każdym zakrętem czuł, jak powraca gniew. Krążyli w koło, prawda? I bez żadnego powodu, tylko żeby go zirytować. Twardziec sunął przodem, a Vimes brnął za nim i od czasu do czasu uderzał się w głowę.

Wrzała w nim wściekłość. To były zwykłe wykręty! Krasnoludy nie przejmują się prawem, nim, światem na powierzchni. Podkopują nasze miasto i nie przestrzegają naszych praw! Popełniono morderstwo! On to przyznał! Dlaczego więc godzę się na to… to głupie przedstawienie?

Mijali kolejny wylot tunelu, tym razem zagrodzony przybitą w poprzek deską. Vimes wyciągnął miecz i wrzasnął:

— Ciekawe, co tam jest!

A potem wyłamał deskę i ruszył w głąb, mając za plecami Anguę.

— Czy to rozsądne, sir? — szepnęła.

— Nie. Ale pana Twardźca mam już po dziurki w nosie — burknął Vimes. — I mówię ci, jeszcze jeden kręty tunel, a wrócę tu z ciężko uzbrojoną grupą, polityka czy nie.

— Niech się pan uspokoi, sir.

— Przecież wszystko, co on robi i mówi, to obelga. Krew się we mnie gotuje! — Vimes maszerował naprzód i nie zwracał uwagi na krzyki Twardźca za sobą.

— Przed nami są jakieś drzwi, sir!

— Dobrze… Przecież nie jestem ślepy. Tylko półślepy.

Wyciągnął rękę. Duże okrągłe drzwi miały w środku koło i całe były pokryte wypisanymi kredą krasnoludzimi runami.

— Umiecie to przeczytać, sierżancie?

— „Śmiertelne niebezpieczeństwo! Grozi zalaniem! Nie wchodzić!” — odczytała Angua. — Mniej więcej. To hermetyczne drzwi, sir. Widziałam już takie w innych kopalniach.

— I umocowane łańcuchami. — Vimes wyciągnął rękę. — Wyglądają na lite żelazo… Au!

— Sir?

— Skaleczyłem się o gwóźdź!

Vimes wbił rękę do kieszeni, gdzie niezawodna Sybil dopilnowała, by codziennie wsuwano mu czystą chusteczkę.

— Gwoździe w żelaznych drzwiach, sir? — zdziwiła się Angua.

— No to nit. Nic nie widzę po ciemku. Po co oni…

— Musicie iść za mną. To jest kopalnia! Zdarzają się zagrożenia! — oświadczył Twardziec, który właśnie ich dogonił.

— Ciągle was zalewa? — spytał Vimes.

— Można było się tego spodziewać. Umiemy sobie radzić! A teraz trzymajcie się blisko mnie.

— Byłbym bardziej skłonny, żeby tak uczynić, drogi panie, gdybym wierzył, że idziemy prostą trasą — rzekł Vimes. — W przeciwnym razie mogę zacząć szukać skrótów.

— Jesteśmy już prawie na miejscu, komendancie — pocieszył go Twardziec, odchodząc. — Prawie na miejscu!

* * *

Bez celu, bez nadziei, wlókł się troll…

Nazywał się Cegła, ale w tej chwili o tym nie pamiętał. Głowa go bolała. Naprawdę bolała. Ten skrob tak go załatwił. Co to mówią? Jak kto spadnie tak, że zaczyna gotować skrob, to jest już tak nisko, że karaluchy muszą się schylać, żeby na niego napluć.

Wczoraj w nocy… Co się działo? Które kawałki widział, które kawałki zrobił, które kawałki były realne w tym łomoczącym, gorącym kotle jego mózgu? Ten kawałek z wielkimi włochatymi słoniami nie, one chyba nie były prawdziwe. Wiedział prawie na pewno, że w tym mieście nie ma żadnych wielkich włochatych słoni, bo jakby były, toby je zauważył, a jeszcze na ulicach by leżały wielkie i dymiące kupy, nie da się takich przegapić…

Nazywał się Cegła, ponieważ urodził się w mieście, a trolle, jako zbudowane ze skał metamorficznych, często przyjmują naturę miejscowych złóż. Skórę miał brudnopomarańczową, z siatką pionowych i poziomych linii. Gdyby stanął blisko muru, trudno byłoby go zauważyć. Ale większość ludzi i tak go nie zauważała. Sama jego egzystencja była obelgą dla porządnych ludzi, przynajmniej w ich opinii.

Ta kopalnia z krasnoludami… może ona była prawdziwa? Się idzie i się znajduje miejsce, żeby sobie poleżeć i pooglądać ładne obrazki, nie, i nagle się budzi w krasnoludziej dziurze? To nie mogła być prawda. Tylko… mówili na ulicach, że jakiś troll wlazł do krasnoludziej dziury, a teraz wszyscy go szukali i nie po to, żeby mu dłoń uścisnąć… Podobno Brekcja bardzo chce go znaleźć, i chyba nie są zadowoleni. Niezadowoleni, bo jakiegoś krasnoluda, co to źle gadał o klanach, załatwił jakiś troll. Powariowali? Chociaż właściwie to nieważne, powariowali czy nie, bo mieli sposoby zadawania pytań, które nie goiły się miesiącami, więc lepiej nie włazić im w drogę.

Z drugiej strony… krasnolud to przecież nie odróżni jednego trolla od drugiego, nie? A nikt inny go nie widział. Więc trzeba zachowywać się normalnie, jasne? Nic mu nie będzie. Nic mu nie będzie. A zresztą to przecież nie mógł być on…